Showing posts with label klub polki. Show all posts
Showing posts with label klub polki. Show all posts

Thursday, September 7, 2017

Francuskie naj, naj, naj - x10

Tak naprawdę to nie znam całej Francji, nie mogę więc generalizować i mój wpis powinien mieć tytuł 10 "naj" mojego regionu :), czyli Lazurowego Wybrzeża. 



1. Powietrze! 
Zanim zamieszkałam we Francji na stale - często do niej przylatywałam. Uwielbiałam ten moment wychodzenia z samolotu, to uderzenie ciepłego i bardzo wilgotnego powietrza. Nawet specjalnie na właśnie ten moment kupiłam sobie koszulkę z napisem "It's hot in here!".
Poza tym: zapach. Francuska riwiera jest miejscem bardzo zielonym, a drzewo, którego okazów jest tu najwięcej to: sosna piniowa. Wyobraźcie sobie teraz zapach - ten miks pinii i świeżości morza... Ach. Uwielbiam. Sporo miasteczek w okolicy ma w nazwie "les pins" (np. Juan-les-Pins, Roquefort-les-Pins), co odnosi się właśnie do piniowych drzew.   

Kiedy już zamieszkałam na stałe w tym wspaniałym miejscu - podczas wizyt w Polsce warszawskie powietrze wydało mi się nieznośnie suche i nieprzyjemne.

2. Piękne miejsca
Lazurowe Wybrzeże jest niezaprzeczalnie piękne. Dech w piersi zapiera już nawet widok z góry, kiedy samolot podchodzi do lądowania na pasie lotniska, które mieści się.. na morzu! Ma się ochotę wyciągnąć rękę i pogłaskać fale, tak miękko i aksamitnie wyglądają z góry. A zaraz za lotniskiem - palmy! Wszędzie palmy. :)

Podczas lądowania w Nicei rzuca się też w oczy niezwykły Phoenix Parc, ale by docenić jego piękno trzeba go zobaczyć również z poziomu ziemi :). Trzeba się przygotować na niezły spacer, bo park zajmuje ponad siedem hektarów i jest siedzibą ponad 2500 gatunków roślin! :). Swoje miejsce mają tam kangury, surykatki, żółwie, świnki morskie żyjące w cudnie urządzonym ogrodzie, pomiędzy ludźmi ścieżkami przechadzają się majestatyczne indyki, a jezioro pełne jest niesamowitych ptaków - między innymi mieszkają tam czarne łabędzie i kaczki mandarynki :). Cały park zaprojektowany jest naprawdę doskonale - każdy znajdzie coś dla siebie. Wodospady, strumienie, tańczące fontanny, przejście tunelem z wodnymi ścianami... ale też setki sukulentów zasadzonych rosnących na maleńkich wzgórzach, ogromne woliery z zamieszkującymi je ptakami czy też mini labirynty z żywopłotów. Znajdzie się też coś dla miłośników storczyków, jako, że na terenie parku znajduje się też przepiękne Orchidarium z własnym, tropikalnym, mikroklimatem. 

Dla wielbicieli kwiatów i wspaniałych ogrodów idealnym miejscem będzie też Villa Ephrussi de Rothschild mieszcząca się w Saint-Jean-Cap-Ferrat. Sama villa jest niesamowita - dla amatorów architektury z początków XX wieku to prawdziwa gratka, a koneserzy sztuk pięknych z pewnością zachwycą się mnogością obrazów, rzeźb, fantazyjnych mebli, naczyń czy też nawet przedmiotów codziennego użytków, które z całą pewnością nie wyglądają "codziennie". Villa otoczona jest ogromnym ogrodem, podzielonym na strefy tematyczne, znajdzie się tam bambusowy ogród japoński, królewski w swym majestacie ogród różany i inne. Całość przeplatana jest strumieniami, małymi wodospadami oraz fontannami, a co kilka godzin przy głównej fontannie pod oknami villi odbywa się warty obejrzenia pokaz wodny. 

Och, ja tak mogłabym pisać bez końca o tym co warto zobaczyć na Lazurowym Wybrzeżu, ale muszę chyba trochę zwolnić, bo potem nikt tego nie przeczyta :D. Moim zdaniem to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Także, w dużym skrócie: 

Będąc na południu Francji po prostu TRZEBA przejść się Promenadą Angielską w Nicei, a spacer ten zwieńczyć wspinaniem się na wzgórze zamkowe i rzuceniem oka na panoramę wybrzeża. Z Le Parc de la Colline du Château widok jest niesamowity, widać nie tylko Niceę, ale także Antibes, Juan les Pins, Golfe-Juan czy też Cannes. Jeśli ktoś nie chce wspinać się po małych kamiennych schodkach na samą górę - może też skorzystać z windy, która mieści się bezpośrednio w środku wzgórza, czy też skorzystać z malutkich i uroczych turystycznych pociągów. Tak czy inaczej, niezależnie od drogi, pamiętajcie, żeby po wizycie w parku - wspiąć się również do wodospadu, a potem na samą górę wzgórza, skąd widok jest jeszcze bardziej nieziemski, człowiek ma wrażenie, że stoi na czubku świata :). 

Nie zapomnijcie też odwiedzić kamiennych Nicejskich plaży, cudownych plaż w Antibes, uroczych i wąskich plaż w Juan-les-Pins, a także piaszczystych (piasek na wybrzeże przywożony jest z Afryki, bo oryginalnie wszystkie plaże na Lazurowym Wybrzeżu są kamieniste). Koniecznie odwiedźcie Stary Port w Antibes, podczas letnich festiwali można ukryć się ze swoją połówką pomiędzy luksusowymi jachtami i potańczyć do roznoszącej się wszędzie muzyki... 

Wielbiciele historii (a także Leonardo DiCaprio) z pewnością chętnie kupią bilet na łódź, która dowiezie ich do Wyspy Świętej Małgorzaty. Można tam odwiedzić muzeum, a także zobaczyć celę Żelaznej Maski. Po obejrzeniu historycznych miejsc warto udać się na spacer dookoła wyspy i spędzić trochę czasu na przepięknych i dość dzikich okolicznych plażach. Woda tam jest niezwykle spokojna i cudownie błękitna. Gdyby ktoś miał ochotę przetransportować się tam w inny sposób, to z Cannes można również przelecieć się na Wyspę helikopterem (jest to jednak znacząco droższe niż bilet na łódź, czyli podstawowy w okolicy środek transportu).


Warto też zajrzeć do Menton, zwłaszcza w okolicy miesięcy zimowych, kiedy to odbywa się tam festiwal cytrusów - odbywa się cudowna parada rzeźb zbudowanych tylko z cytryn i pomarańczy. Ważna informacja dla wielbicieli ruchu "no waste" - po świętowaniu wszystkie owoce są sprzedawane po dużo niższej cenie, a część jest rozdawana :).

Dla amatorów sztuki miejscem koniecznym do zobaczenia jest moje miasteczko - Mougins. Miasto, w którym galerii sztuk jest więcej niż sklepów spożywczych ;). Miasto, w którym rzeźby żyją własnym życiem (znajdź je wszystkie, co sezon są inne!). Miasto, w którym sławni artyści żyli i tworzyli (warto też odwiedzić muzeum Picassa w Antibes). Miasto, z którego wzgórza widok jest tak niesamowity, zwłaszcza wieczorem - że po prostu TRZEBA, trzeba to chociaż raz zobaczyć. Z tarasów widokowych starego miasta widzimy i góry, i wszystkie okoliczne miasteczka, które wieczorem rozświetlają się niczym gwiazdy na niebie, i nawet morze. Coś pięknego, daję słowo. 
 
Ok, Ok. Diav, stop. Tak bardzo kocham to miejsce, że naprawdę aż trudno mi przestać pisać o jego pięknie. Zwłaszcza, że tyle jest do odwiedzenia, tyle do zobaczenia!!! Jeśli ktoś zobaczy Lazurowe Wybrzeże w całej jego krasie i się nie zakocha - będę bardzo, bardzo zdumiona. 

3. Świetna rozrywka
Na Lazurowym Wybrzeżu trudno się nudzić. Tutaj cały czas się coś dzieje! Nawet w wolniejszych, "zimowych" miesiącach, miasta i miasteczka są pełne atrakcji. Osobiście najbardziej uwielbiam sezon przed Świętami Bożego Narodzenia. Ach ta feria kolorów, świateł, festiwali, jarmarków świątecznych, pikników, bazarków! Wszędzie dekoracje, miasteczka urządzające gry dla mieszkańców i turystów (np. coroczny kalendarz adwentowy w Mougins, codziennie na Starym Mieście otwiera się inne okienko, które informuje o innej atrakcji), światła, lodowiska (moim zdaniem must-have to wizyta na Starym Mieście podczas jednego ze świątecznych jarmarków - wówczas tworzone jest tam lodowisko, otoczone budkami z fantastycznym lokalnym jedzeniem, organizowane są jazdy konne, jazdy na saniach Świętego Mikołaja i tylko ciekawym paradoksem jest to, że na lodowisku ludzie jeżdżą w czapkach i rękawiczkach, podczas gdy spacerowicze ubrani są dość lekko, bo temperatura z reguły nie spada tam poniżej około 15 stopni :). Tak, nawet w zimie. (Chociaż nie, przepraszam, raz mieliśmy naprawdę chłodną zimę, i chyba temperatura raz spadła nawet do 11 stopni w ciągu dnia!)

Na wiosnę, w lecie, podczas jesieni (chociaż nie oszukujmy się, pory roku jakie znamy w Polsce na Lazurowym Wybrzeżu po prostu nie istnieją, można by było powiedzieć, że mamy tutaj lato, lato, lato i chłodniejszą wiosnę ;) ).

Cote d'Azur to raj jeśli chodzi o rozrywki. Gwarantuję, że absolutnie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Lubisz golf? Nie ma sprawy, wszędzie rozpościerają się przepiękne i urozmaicone pola golfowe. A może mini golf? Polecam ten przy Marineland, malutki park, ale każdy tor do mini golfa jest swoistą ilustracją do innej książki Juliusza Verne'a - Adventure Golf park to doprawdy wspaniała przygoda.

A może lubisz labirynty? Zagadki? Tak? To cudownie, świetnie trafiłaś/trafiłeś, bo tutaj w okolicy znajduje się ogromny labirynt, pełen przeróżnych niespodzianiek, zadań do wykonania, zagadek do rozwiązania, szyfrów do odkodowania (by przejść do każdej kolejnej strefy - trzeba otworzyć drzwi kodem znalezionym w poprzedniej).. Po przejściu całego labiryntu można nawet dostać nagrodę, jeśli poprawnie rozwiąże się dwanaście głównych zagadek! Po drugiej stronie labiryntu jest też ogromna strefa dla dzieci: park linowy, park wodny (nie do pływania, za to z mnóstwem fontann i innych źródeł wody), samochodziki, małe wesołe miasteczko, gokarty, ogromna ogromna wodna poduszka, na której można skakać, trampoliny, salon krzywych luster...! Aż ciężko mi sobie przypomnieć czego tam właściwie NIE MA. :)

Kiedy już odpoczniecie po wizycie w Labiryncie (który co roku ma inny temat przewodni i inne zagadki!) udajcie się do Juan-les-Pins, skąd wypływa żółta łódź ze szklanym dnem - Visiobulle. Atrakcja jakich mało, łódź najpierw wypływa na pełne morze (uwaga, trochę buja), a potem wpływa do Zatoki Miliarderów, skąd obejrzeć można piękne domy znanych ludzi (jeśli ktoś lubi), a co najważniejsze, gdzie morska fauna i flora jest najbogatsza w okolicy. Przez szklane dno można obserwować korale, meduzy, setki kolorowych ryb, muszle, kamienie... to piękne doświadczenie. :)

A jak już jesteśmy przy łodziach, to po prostu niezapomnianym doświadczeniem jest obejrzenie jednego z pokazów sztucznych ogni podczas Festiwalu Sztucznych Ogni w Cannes. Łódź wypływa z kilku okolicznych miasteczek, ale z mojego doświadczenia wynika, iż najłatwiej jest kupić bilety na tą wypływającą z Juan Les Pins. Nie wiem czy potrafię odnaleźć odpowiednie słowa by opisać jakie to wspaniałe wydarzenie. Jak niesamowicie można się poczuć, będąc na jednej z wielu łodzi, płynących w tym samym kierunku, na pełnym morzu, gdy zapada zmierzch, gdy ciemne niebo rozjaśnia się milionem gwiazd, a potem, po dopłynięciu na miejsce, gdy widzimy panoramę rozświetlonego Cannes... Jakie to wspaniałe uczucie, kiedy wszystkie łodzie, jak jeden mąż, włączają tą samą stację radiową, która transmituje muzykę do pokazów i nagle muzyka jest wszędzie, rozlega się zewsząd, sami stajemy się tą muzyką. Łodzie parkują, delikatnie bujają się na falach zatoki, a potem rozpoczyna się pokaz. I nagle jesteśmy w samym środku ferii barw, świateł - fajerwerki idealnie dopasowane do muzyki, zazwyczaj takiej, która wymusza w człowieku emocje (np. Two Steps from Hell). Jesteśmy sami, zamknięci w tym wszystkim, bujający się na falach, a równocześnie jesteśmy razem, ze wszystkimi, bujając się w jednym rytmie, słuchając tej samej muzyki, mając ten sam zachwycony i błogi wyraz twarzy. Ta jedność wszystkich w tym momencie, w obliczu piękna obrazu (sztuczne ognie), muzyki i miejsca (morze z widokiem na Cannes) - to jest coś naprawdę niezapomnianego. Trzeba to zobaczyć chociaż raz :).

Dla wielbicieli dziennych rozrywek wodnych zaproponuję kompleks basenowo-zjeżdzalniowy (również z innymi atrakcjami, jak odegranie bitwy statków z wodnymi armatkami) - AquaSplash. Dla wielbicieli morskich zwierząt tuż obok mieści się największy w Europie park tego typu: Marineland. A dla tych, którzy uważają, że miejsce morskich zwierząt jest w morzu, ale mimo to, chcieli by je obejrzeć, czy też nawet z nimi pobrykać - też mam dobrą nowinę - w Morzu Śródziemnym jest cała masa delfinów ;) i jest bardzo wiele miejsc i portów, które organizują całodzienne wycieczki, których główną atrakcją jest właśnie pływanie w morzu z delfinami.


Oczywiście atrakcji jest dużo, dużo, dużo więcej, ale mam nadzieję, że zachęcę Was do odwiedzin już opisaniem tych kilku z nich :).

4. Dobre jedzenie
Ach, jedzenie na wybrzeżu... Ach. Mnogość przeróżnych restauracji, mnogość doświadczeń kulinarnych (jak na przykład kolacja-niespodzianka spożywana na jachcie na pełnym morzu, przygotowywana zawsze przez innego szefa kuchni), ta wariacja składników... Aż trudno to wszystko opisać. Jeszcze kilkanaście lat temu ciężko było na wybrzeżu znaleźć jedzenie dla wegetarian i wegan, ponieważ Francuzi są mocno mięsożerni, ale ostatnio to zaczęło się zmieniać i w tej chwili ilość wegetariańskich i wegańskich knajpek po prostu zadziwia. Teraz już są prawie wszędzie! Już nie wspominając o wegetariańskich pysznościach w sklepach... No, ale, ja piszę z punktu widzenia wegetarianki właśnie, ale wiem, że mięsożercy również się kuchnią na Lazurowym Wybrzeżu bardzo ekscytują. W Mougins odbywa się co roku wielki festiwal kulinarny, na który warto się wybrać i spróbować przeróżnych mniej i bardziej wyrafinowanych dań.

5. Świetna opieka medyczna
Nie mam dużego porównania do polskiej opieki medycznej, bo nigdy za bardzo jej nie potrzebowałam - ale nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę, że kiedy opieki potrzebowałam - to byłam właśnie we Francji. Kobieta w ciąży traktowana jest we Francji (tudzież przynajmniej na Lazurowym Wybrzeżu, za resztę kraju nie ręczę) jak prawdziwa księżniczka. Ludzie wręcz rzucają się z pomocą nawet kiedy tego osoba ciężarna nie potrzebuje, w sklepach już z daleka byłam wołana do kas bez kolejek, wszyscy się do mnie uśmiechali, a cały (lokalny) świat był dla mnie bardzo przyjazny. Trafiliśmy na cudownego lekarza (William Ibghi), którego z czystym sumieniem polecę absolutnie każdej ciężarnej. Lekarz jest doskonały, ma ogromną wiedzę i naprawdę potrafi pomóc.

Wszystkie leki, które były mi potrzebne w czasie ciąży, a nawet środki pielęgnacyjne itd - pokrywało ubezpieczenie, więc dostawałam je zupełnie za darmo. Wizyty co miesiąc, usg miałam prawie przy każdej wizycie (jeśli chciałam, bo obowiązkowe są trzy podczas ciąży), nikt nigdy nie robił problemu z obecności mojego męża we wszystkich sprawach medycznych. Ba, nawet podczas pobierania krwi trzymał mnie za rękę za każdym razem :). 

Ci, którzy mojego bloga znają z wcześniejszych wpisów, wiedzą, że jestem mamą wcześniaczka. Miesiąc leżałam na patologii ciąży - i chociaż był to dla mnie bardzo trudny czas - pod względem opieki nie mogłoby być lepiej. Na oddziale w szpitalu (w Nicei) same pokoje jedynki, z łóżkiem dla partnera lub innej osoby towarzyszącej. W pokojach łazienki, telewizory, Internet, szafa zamykana na klucz, z sejfem w środku. Położne - wspaniałe. Naprawdę, cudowne. Każdego dnia miałam wrażenie, że jestem na oddziale jedyną i najważniejszą pacjentką. Położne znały moje imię, rozmawiały ze mną, robiły wszystko bym czuła się w szpitalu jak najlepiej i stresowała jak najmniej. A propos stresu - gdy tylko wykazałam pierwsze objawy depresji - lekarz psychiatra/psycholog został do mnie sprowadzony w przeciągu zaledwie kilku minut.

Jedzenie, dostosowywanie indywidualnie do każdej pacjentki, po wcześniejszym spotkaniu z dietetyczką - PRZEPYSZNE. Jeśli czegoś nie lubimy, z jakiegoś składnika chcemy zrezygnować - prosimy o ponowne spotkanie z dietetyczką, która uwzględniwszy nasze preferencje ponownie układa menu.

Kiedy potrzebowałam konsultacji kardiologicznej nie musiałam czekać tygodni, czy też miesięcy - mój lekarz wykonał jeden telefon, kardiolog wrócił wcześniej z lunchu i przyjął mnie przed innymi pacjentami jeszcze tego samego dnia.

Czyż to nie wspaniałe?
Już nawet nie wspominam o pobycie mojego dziecka na oddziale ratunkowym neonatologicznym w Nicei, bo ludzi tam pracujących, a już zwłaszcza pielęgniarza Erica, to mogłabym po rękach, stopach i nie wiem po czym jeszcze całować za to, jak traktowali w szpitalu mnie i moje dziecko. Takiego szacunku, takiego oddania sprawie - nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

Również pobyt mojego maleństwa na oddziale neonatologicznym w Cannes, pomimo, iż to były najtrudniejsze i najstraszniejsze cztery tygodnie w moim życiu - to ze względu na ludzi tam pracujących, na warunki tam panujące - wspominam wspaniale.

6. Przenośne czytniki w sklepach, a także sklepy typu drive i direct
Przejdźmy do bardziej przyziemnych spraw! Zakupy!
Zakupy we Francji to sama przyjemność. Pierwszym moim ulubionym sposobem robienia zakupów było chodzenie po markecie ze specjalnym czytnikiem kodów włożonym do wózka. Tym sposobem sama skanowałam ceny, produkty od razu pakowałam do toreb, a pod koniec robienia zakupów szłam do samoobsługowej kasy, gdzie wkładałam mój czytnik i płaciłam tyle ile sobie zażyczył ;).

Kiedy przeprowadziłam się w inne miejsce, nieco dalej od większych marketów (Mougins), poznałam system kupowania drive i direct. Direct teraz już jest też w Polsce (zakupy z marketów dowożone przez kierowców), ja jedna zdecydowanie wolę drive. Najbardziej lubiłam CasinoDrive - wystarczyło zrobić zakupy przez internet, tak samo jak w przypadku Direct, zadeklarować godzinę odbioru, po czym odebrać zakupy samemu w zadeklarowanym czasie. Dla nas to było wyjście idealne, bo ja robiłam zakupy na sieci w ciągu dnia, a mój mąż odbierał je wracając z pracy (punkt CasinoDrive miał po drodze). Przy czym produkty świeże oraz warzywa i owoce wybierane są przez pracowników obsługujących klienta w punkcie Drive, co niejako jest gwarancją tego, iż będą wybrane te najlepsze, które są (od oceny przez klienta zależą ich premie).

7. Sklepy
W temacie sklepów - sklepy na Lazurowym Wybrzeżu po prostu uwielbiam. Mój naj, naj, najbardziej ulubiony sklep to Villa Verde w Antibes, sklep ogrodniczy, ale z ogromnym działem "twórczym", farby, kredki, modelina, wszystko do scrapbookingu, embossingu, robienia całej masy innych twórczych rzeczy - tam jest. Dodatkowo, w okresie przedświątecznym (czyli cały grudzień) Villa Verde zamienia się w wystawę miniaturowych miasteczek świątecznych (cudowna francuska tradycja, o której bardzo chętnie napiszę innym razem) i pięknych dekoracji :).

Kompleks AXE85 w Grasse, czyli w pewnym sensie centrum handlowe na wolnym powietrzu, a w nim świetne sklepy i wszystko w jednym miejscu:  Orchestra, Kiabi, Aubert, Le Grande Recre (czyli cztery moje ulubione sklepy jeśli chodzi o "zaopatrzenie" dla dzieci: ubranka, zabawki, foteliki samochodowe, wózki, wszelkiego typu akcesoria, wszystko co niezbędne), Maisons du Monde - wszystko do domu, meble, dekoracje..., Jennyfer, Etam - czyli dwa sklepy z ubraniami dla dorosłych, La Foir'Fouille - sklep dla majsterkowiczów, Tissus des Ursules - tekstylia. A obok jeszcze restauracje, sklepy spożywcze, apteki. Dla mnie to super miejsce - wszystko czego potrzebuję mogę tam kupić. :))) A wracając do domu w Mougins mogę zajechać jeszcze do Grand Frais (ogromny i tani sklep z warzywami, owocami, w sumie wielki warzywniak, ale tak świeżych i dobrej jakości warzyw i owoców to nigdzie indziej nie widziałam. Uwaga, tu można też kupić kilka polskich produktów, między innymi ogórki kiszone :))) ), do Picard - to sklep tylko i wyłącznie z mrożonkami (tu kupuję pyszne bajgle), do Botanic (również ogrodniczy z działem kreatywnym oraz z działem z rzeczami do domu) oraz do Idea Fete - czyli do sklepu ze wszystkim co nam może być potrzebne do urządzenia imprezy, od wykałaczek, przez kostiumy, balony, zaproszenia, niesamowite dekoracje tematyczne, aż po zastawy jednorazowe (które wyglądają jak najwyższej jakości szło i porcelana) :)).

Osobnym tematem jest GiFi, który również bardzo lubię, aczkolwiek jest to sklep prawie, że z gatunku "wszystko po X złotych", jest tam mydło i powidło, ale można znaleźć bardzo fajne rzeczy :D.

8. Ilość wolnych dni, wakacji, godzin pracy i godzin lunchowych
Ilość wolnych dni, długie przerwy lunchowe, długie wakacje - to wszystko sprawia, że na Lazurowym Wybrzeżu człowiek żyje na zwolnionych obrotach. Czas nie pędzi, nie ma tego szaleńczego pośpiechu, wariactwa. Jest spokój, spokojne spożywanie posiłków, spokojna praca, wszystko w wakacyjnym rytmie. Sam fakt, iż pracuje się tutaj siedem godzin dziennie, też z pewnością ma znaczenie. Tak samo i to, że dzień pracy podzielony jest na dwie części: 9:00 - 12:00, 14:00-18:00, a większość ludzi na lunch wraca do domu lub spotyka się na mieście z rodziną.

9. Programy telewizyjne i komiksy
Banalny punkt, ale ja naprawdę bardzo lubię programy, które są we Francuskiej telewizji.

Absolutnie uwielbiam ilość programów komediowych, niezależnie od tego jak bardzo różnią się poziomem. Nocne stand-up comedy shows, które potrafią być naprawdę doskonałe. Albo produkcje typu Vendredi, Tout est permis avec Arthur (TF1). Uwielbiam francuskie wydanie "Ugotowanych" czyli "Un dîner presque parfait". Akcent Cristiny w "Les Reines du Shopping" i "Nouveau look pour une nouvelle vie" (nasz kolega w nim wystąpił w roli osoby przechodzącej metamorfozę, życie mu się kompletnie po tym odmieniło!), cudowne desery robione w moim absolutnie ulubionym show czyli "Le meilleur pâtissier" z Cyrylem i jego "le regard qui tue". Nawet francuskie Mam Talent jest inne niż polskie i obydwa lubię oglądać tak samo. Każdego dnia wieczorem wpuszczam do swojego domu rodziny z serialiku "Scènes de ménages" - prosty, zabawny, bezproblemowy, przyjemnie relaksujący. Już nie wspominając nawet o "Kasi i Tomku", a raczej o jego francuskim oryginale - "Un gars, une fille" z fantastycznym Jean Dujardin w roli "Tomka".

Ale uwielbiam też francuskie programy dokumentalne, program o oddziale patologii ciąży realizowany w "moim" szpitalu był tym, który kilka miesięcy po porodzie wybił mnie z marazmu i depresji :).

Ba, nie tylko francuskie programy we Francji mi pasują, ale nawet TVN, który tu jest, czyli iTVN - to to co najciekawsze na wszystkich stacjach tvn-owskich, a wszystko bez reklam i z bardzo ciekawymi przerywnikami. :)))

W tym punkcie dodałam jeszcze komiksy - uważam, że to wspaniałe, że we Francji komiksy nie są traktowane jak coś dla dzieci, tylko są to "czytadła" dla każdego. Sklepowe półki aż uginają się od komiksów wszelkiego typu, od dziecinnych, przez zabawne (poszukajcie komiksów autora Thierry Terrasson, pseudonim JIM), poważne, historyczne, erotyczne... dla każdego coś dobrego ;).

10. Amazon Prime, Amazon Groceries, przycisk Amazon... po prostu AMAZON.

Amazon to moja miłość absolutna. Uwielbiam Amazon. Łatwość zakupów. Dostępność produktów. To, że zamawiam coś wieczorem i mam to następnego dnia rano w domu. To, że kiedy kończą mi się pieluchy to wystarczy, że wcisnę zielony guzik, który obok pieluch sobie leży. To, że nie muszę płacić za wysyłkę. No po prostu ideał. Kiedy w końcu Amazon będzie w Polsce???


****
Zdaję sobie sprawę, że ten post może być napisany bardzo chaotycznie. Szczerze mówiąc, nie miałam czasu na żadną korektę, ba, ja go nawet jeszcze nie przeczytałam! Niemalże każdy akapit był pisany w innym skrawku skradzionego czasu podczas drzemek, samodzielnych zabaw czy też spędzania czasu z Babcią - mojego dwulatka. Dwulatka, który każdą sekundę najchętniej spędzałby ze swoją Mamą, czyli ze mną. Co ja absolutnie uwielbiam, ale konsekwencją tego jest chroniczny brak czasu na inne rzeczy :))). Także wybaczcie mi proszę, jeśli nie zgadzają się czasy czy też osoby w powyższym tekście. Kiedyś poprawię! I dodam zdjęcia! :)))

****
Wpis powstał w ramach jesiennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie.

Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak wygląda krajowe „naj” w oczach Polek mieszkających w różnych zakątkach świata, zapraszam Was tutaj: KLIK


Monday, March 6, 2017

Mój pierwszy dzień we Francji - chmury, skorpiony, rabusie, a wszystko to z miłości ;)

Mój pierwszy dzień we Francji liczę dwa razy.
Pierwszy-pierwszy raz, jedenaście lat temu, w 2006 roku, szóstego lutego, ... Jeszcze na kilka dni przed, z wielkim zacięciem uczyłam się do egzaminu z biopsychologii (biologicznych mechanizmów zachowania - trwała sesja), a w nocy, przed dniem ZERO, robiłam jeszcze migrację serwera w pracy, na nową maszynę. Jeszcze w poniedziałek przyszłam rano do pracy upewnić się, że wszystko działa :). Na szczęście działało, więc o 13:20 siedziałam już w samolocie, który wznosił się ku obłokom.

To był mój pierwszy lot samolotem tego typu (wcześniej latałam tylko szybowcami oraz małymi maszynami, wykorzystywanymi na przykład do nawożenia pól). To był w ogóle dzień pierwszych razów :).

Chmury z góry wyglądały wspaniale. Niebo było przepiękne, w różnych odcieniach błękitu, które płynnie przenikały się nawzajem - po prostu widok marzenie. Byłam wtedy tak bardzo szczęśliwa, i z ciekawością, z drżeniem w sercu czekałam na lądowanie.

Ach, widok hipodromu z okien samolotu! "Wygryzionego" budynku w Villeneuve Loubet (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to miasteczko tak się nazywa), baseny Marineland, porty w Cannes i Antibes... Phoenix Park... pokochałam to miejsce jeszcze zanim wylądowaliśmy, jeszcze zanim koła samolotu dotknęły rozgrzanej słońcem drogi do lądowania (która bardzo malowniczo kończyła się w morzu). Wylądowaliśmy o 15:55.







Na lotnisku czekał na mnie On i jego trzy drżące róże - ale to jest temat na zupełnie inną notkę :).

Ten pierwszy dzień we Francji zaskoczył mnie temperaturą - luty okazał się być bardzo ciepłym miesiącem, było prawie 20 stopni. Zaskoczyło mnie powietrze, jego zapach, jego wilgotność. Zaskoczył mnie wakacyjny nastrój tego miejsca - środek dnia, a ja byłam otoczona ludźmi, którzy poruszali się powoli, bez pośpiechu. Pokochałam od pierwszego wejrzenia całą okolicę, pokochałam palmy, kwiaty kwitnące na rabatach przy lotnisku (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaledwie kilka lat później będę to miejsce nazywać swoim domem). Pokochałam drogę do Sophia Antipolis, szmaragdową rzeczkę, porośnięte bluszczem kamienne zbocza przy autostradzie, drzewka pomarańczowe, przepiękne oleandry... Rondo z rzeźbą w kształcie dzbanu... Wszystko to było takie "moje".



Tego pierwszego dnia nie zobaczyłam o wiele więcej, spędziłam resztę wieczoru i noc w mieszkaniu, które kilka lat później nazwałam swoim domem. Za to rano zobaczyłam wspaniały wschód słońca.



***
Przez kolejne sześć lat latałam do Francji regularnie, a z każdą wizytą coraz bardziej się zakochiwałam i coraz bardziej czułam jak u siebie. Aż w końcu jesienią w 2012 roku, tuż po oddaniu pracy magisterskiej - razem z moim Francuzem zapakowaliśmy kolejną część moich rzeczy. W nocy przed lotem poszliśmy jeszcze do kina obejrzeć z przyjaciółmi kolejną część Zmierzchu, a o 11:50 w piątek, szesnastego listopada, startowaliśmy z warszawskiego lotniska, by o 14:25 wylądować w całkiem nowym, francuskim życiu.

Tego dnia chciało mi się śpiewać i tańczyć z radości (chociaż już tęskniłam za moją Mamą i Przyjaciółkami). Kiedy wyszliśmy z lotniska, chłonąc znajome mi już ciepłe i wilgotne powietrze, pojechaliśmy do domu, wtedy jeszcze w Sophia Antipolis, tym razem łapiąc autobus. To była długa droga, ale jakże przyjemna - oglądałam widoki za oknem, a w myślach powtarzałam sobie "jadę do domu, jadę do domu!". Pierwszy dzień spędziłam rozpakowując bagaże, moje pudła, które przyleciały wcześniej, książkowe przesyłki z Empiku :D, a także razem z moim Francuzem skręcając meble, które kilka dni wcześniej przyjechały z Ikei :).

Za to któregoś dnia w następnym tygodniu wybrałam się do sklepu, do Carrefour w Antibes, z samego rana, żeby zdążyć wrócić przed przerwą lunchową i.... trafiłam na rabusi! Zamaskowani złodzieje wpadli do sklepu, dobiegli do stanowiska z biżuterią, zabrali co się dało, przestraszyli wszystkich, czyjś pistolet wystrzelił, trafił w rurę z wodą, woda zaczęła się lać po biżuterii, na podłogę... :D Ależ się działo! Następnego dnia nawet był o tym artykuł w lokalnej gazecie :D. A mój Francuz powiedział, że zadba o to, bym już nigdy sama nie pojechała do tego Carrefoura (tak się o mnie przestraszył!) i słowa dotrzymał.

Tęsknię za Francją, naszym francuskim domkiem i nawet skorpionami, które uparcie wchodziły nam do łazienki (pierwszy raz miałam wątpliwą przyjemność powitania takiego gościa zaledwie kilka dni po moim pierwszym dniu tam na stałe - a mieszkaliśmy wtedy na czwartym piętrze!).



Mam nadzieję, że kiedyś tam wrócimy. :)

**
Wpis ten powstał w ramach projektu KLUBU POLEK.

Wednesday, November 2, 2016

Diav ogląda czyli bardzo subiektywny i krótki przegląd filmów francuskich

Przez cały listopad będzie u nas bardzo filmowo - na blogach dziewcząt (i jednego rodzynka) z Klubu Polki na Obczyźnie poczytacie o naszych ulubionych filmach z krajów, w których mieszkamy :). Zapraszam Was serdecznie na odświeżonego bloga KlubPolek.pl i fanpage.



W te szare, deszczowe, listopadowe dni, najlepsze co możemy zrobić to zwinąć się pod kocykiem, w przytulnym fotelu, z dużym kubkiem aromatycznej herbaty i być może jakimś ciasteczkiem ;), w towarzystwie najbliższych i książek albo filmów. Ja dzisiaj polecę Wam kilka komedii... :)  

Zacznę bardzo mało ambitnie, od filmu, który zdecydowanie nie wznosi się na wyżyny, ale do którego to zawsze będę miała sentyment. Dlaczego "Brice de Nice" wzbudza we mnie tak pozytywne emocje?

Bo to pierwszy film, który po przyjeździe do Francji oglądałam w całości po francusku, w telewizji - i wszystko zrozumiałam! Kurs języka mam za sobą jedynie podstawowy, wszystkiego czego się po francusku nauczyłam - nauczyłam się sama, w związku z powyższym byłam wówczas z siebie ogromnie dumna.

"Brice de Nice" to film z 2005 i z moich okolic. Brice, brawurowo i z przytupem sportretowany przez fantastycznego francuskiego aktora  Jeana Dujardin, to syn milionera, z wielkimi marzeniami, niestety niemożliwymi do spełnienia w jego rodzimej Nicei... Dlaczego? Bowiem Brice, jak na surfera przystało, marzy o wielkiej, perfekcyjnej fali. A Nicea..? No cóż, Lazurowe Wybrzeże jest w sumie wielką zatoką - nie ma u nas wielkich fal :). Czekając na swój ideał fali, Brice, korzystając z portfela ojca - organizował imprezy oraz wydawał pieniądze na absolutnie wszystko, bardzo lekką ręką. Wyobraźcie więc sobie, co musiał poczuć, kiedy jego ojciec został aresztowany, a finansowe źródełko wyschło w mgnieniu oka...? Film opowiada o perypetiach Brice'a podczas podróży (bez pieniędzy!) nad Atlantyk, gdzie nasz bohater planuje wziąć udział i wygrać w wielkim, surferskim konkursie. Czy mu się to uda? Obejrzyjcie ;).

Film to prosta, lekka komedia. Mój Francuz mówi, że nawet nie powinnam o tak prostym filmie pisać w takiej notce - ale cóż, ten film jest dla mnie ważny :).



Przejdźmy teraz do innych komedii, już o zdecydowanie wyższym poziomie. Na początek przyjrzyjmy się kultowej "Kolacji dla Palantów" ("Le Dîner de Cons"). Znacie?

Film zaczyna się dość prosto - Pierre Brochant, paryski wydawca, co tydzień bierze udział w Kolacji dla Palantów. To wydarzenie o mało skomplikowanych regułach, mianowicie każdy z wtajemniczonych gości musi ze sobą przyprowadzić kogoś, kogo uważa za palanta, idiotę. Przyjaciel Pierre'a poznaje w pociągu mężczyznę, skromnego urzędnika, o imieniu François Pignon. Mężczyzna ten ma bardzo nietypowe hobby - z zapałek układa miniatury ważnych budowli i głęboko wierzy, iż zajęcie to kiedyś przyniesie mu sławę. Pierre zaprasza François na kolację, oczywiście podając fałszywy powód i..... i od tego momentu wszystko się komplikuje. Czy do kolacji w ogóle dojdzie? Co się wydarzy? Nie będę zdradzać szczegółów, obejrzyjcie, gwarantuję, że się uśmiejecie, bowiem ten film to typowa komedia pomyłek. Sceny rozmów telefonicznych - genialne! Polecam z całego serca.

François Pignon to bohater nie tylko jednego filmu - to postać stworzona przez Francisa Vebera - reżysera, scenarzystę, aktora. Imię François, skojarzone z nazwiskiem Pignon, a czasami Perrin definiuje postać lekko pechową, popełniającą gafy; postać, której los często płata figle. Pojawia się w przynajmniej siedemnastu (!) filmach i dość często grana jest przez wspaniałego aktora Pierre'a Richarda. Tak jak, na przykład, w przypadku filmu pod tytułem "La Chèvre" - po polsku "Koza" aczkolwiek raczej znacie ten obraz pod tytułem "Pechowiec" lub też, w wersji amerykańskiej "Pure luck" czyli "Pechowi szczęściarze". 

Początkowo może się wydawać, iż fabuła filmu wyjęta została z filmów sensacyjnych - córka potężnego biznesmena, przebywająca na wakacjach w Meksyku, została porwana, ślad po niej zaginął i nikt, nawet najlepszy prywatny detektyw we Francji - nie jest w stanie jej odnaleźć. Cały problem polega na tym, że córka owego biznesmena ma  w życiu ogromnego pecha. Jeśli cokolwiek komukolwiek w danym pomieszczeniu może się przytrafić niefortunnego - z całą pewnością przytrafi się właśnie jej. Pech (a może właśnie łut szczęścia) chciał, iż jednym z pracowników naszego biznesmena jest François Perrin, Pechowiec. Jeśli cokolwiek komukolwiek w danym pomieszczeniu może się przytrafić niefortunnego - z całą pewnością przytrafi się właśnie jemu... no, chyba, iż w tym samym pomieszczeniu jest też córka jego szefa ;). W towarzystwie Campana, znakomicie odegranego przez Gérarda Depardieu, wyrusza na poszukiwania dziewczyny... Co ich czeka? Czy uda im się odnaleźć pechową kobietę? Jak skończy się ta cudowna komedia? :)

"La Chèvre" to stary film, z 1981 roku. "Le Dîner de Cons" jest znacznie młodszy - 1998, ale chciałabym również wspomnieć o trochę nowszym filmie, również z François Pignon, nakręconym w 2001 roku - "Le placard". Wnioskując z imienia głównego bohatera, domyślacie się już pewnie, że po drugiej stronie kamery ponownie stoi Francis Veber :), a zatem, film musi być komedią. I tak, macie rację! Francuski humor jest doprawdy znakomity i warto się z nim zapoznać.

Polski tytuł: "Plotka", wskazuje co jest głównym motorem napędowym filmu. Plotka! François, rozwodnik, mężczyzna, któremu w życiu mało co się udaje, dowiaduje się nagle i przypadkiem, że zostanie zwolniony z pracy. A pracuje on w firmie, która zajmuje się głównie produkcją prezerwatyw - nie jest to może praca marzeń, ale jest - i jest to również ostatnia rzecz, która do tej pory powstrzymywała pogrążonego w depresji François przed popełnieniem samobójstwa... (zwłaszcza, iż nawet jego śniadanie popełniło samobójstwo, wyskakując przez okno! (hihi) ). Na szczęście, przed tym ostatecznym krokiem, całkowicie niechcący powstrzymał go... kot. No dobrze, może nie sam kot;), ale nowy sąsiad w bloku. Nie można jednak zaprzeczyć, że kot miał ogromny wpływ na rozwój akcji. Nowy sąsiad nie tylko uratował życie naszego bohatera, ale też całkowicie je zmienił, rozsiewając plotkę, iż François jest homoseksualistą... Film pokazuje jak wielką siłę oddziaływania ma plotka - chociaż François (na początku) sam nie zmienił swojego zachowania nawet odrobinę, ludzie, po usłyszeniu plotki, patrzyli na niego zupełnie inaczej. To, co do tej pory często uważane było za wadę lub porażkę, nagle przekuwane było na zaletę lub sukces... bardzo ciekawe! Co dalej? Jak to się skończy? Czy François odnajdzie siebie, wyjdzie z depresji? Czy jego życie nabierze sensu...? :)

Tak jak wspomniałam wcześniej - film to komedia. Uśmiejecie się! :))

Francuski humor jest doprawdy znakomity. Dowodem na to są nie tylko wymienione przeze ze mnie komedie - Francja ma w swoim dorobku kulturalnym ogrom zabawnych i jednocześnie inteligentnych filmów. Francuzi również bardzo często grają humorem typu "second degree", przykładem filmu pełnego tego typu humoru może być chociażby "Libre at assoupi".


Warto wiedzieć, że Francja to ojczyzna naprawdę dobrego i ambitnego kina. Rodzą się tutaj nie tylko komedie, ale również wspaniałe dramaty, pierwsze, które mi przychodzą do głowy to wbijający w ziemię film Agnieszki Holland - Olivier, Olivier, czy też film, którego nie da się zapomnieć - Intouchables. Ponieważ jednak kino francuskie absolutnie uwielbiam i pisać mogłabym o nim chyba bez końca - to najwyższy czas już przestać, zwłaszcza, iż nie ja jedna z Francji jestem w tym projekcie :)))). Ciekawe co zaproponują nam pozostałe uczestniczki projektu? :)

(Poza tym, muszę kończyć, bo Mały Książę mnie woła :D ). Do następnej notki! :)

Saturday, October 1, 2016

Pięć ważnych dla mnie miejsc

Dzisiejszy post, mimo iż pisany w ramach Projektu Jesiennego Klubu Polki - jest dla mnie bardzo intymny.

Moja przygoda z Francją rozpoczęła się w 2006 roku, czyli dziesięć lat temu. Wtedy po raz pierwszy poleciałam samolotem, sama, postawiłam po raz pierwszy stopę na francuskiej ziemi. Wtedy też zostałam przywitana na lotnisku przez przystojnego bruneta i trzy drżące róże w jego drżącej dłoni :). Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że kiedyś porzucę ojczyznę i zamieszkam w tym pięknym kraju, gdzie ludzie władają jednym z najpiękniejszych (dla mnie) języków świata.

Nie do końca wiedziałam jak "ugryźć" temat najważniejszych miejsc. Czy powinno to być konkretne miejsca (Café de la Plage, Le Crystal?) czy też trochę mniej konkretne (rynek w Mougins, taras widokowy w Valbonne?), a może mogę do tego podejść opisując całe miasta, miasteczka?

1. Juan les Pins

Już sama nazwa jest piękna, prawda? Juan les Pins. Powietrze pachnie tam sosnami pinii i słoną morską wodą. Uwielbiam. Miasteczko jest niewielkie, leży na zachodzie Antibes, pomiędzy Antibes a Golfe-Juan. Ma śliczne plaże wysypane miękkim piaskiem... Pełno małych kawiarenek. Dlaczego jest dla mnie ważne? Bo to właśnie tam chodziłam na pierwsze randki z moim obecnym mężem (Le Crystal), to właśnie z Juan les Pins wypływaliśmy żółtą łodzią podwodną oglądać morskie dno w Baie des Milliardaires. To właśnie w Juan les Pins świętowaliśmy, kiedy okazało się, że jestem w ciąży (Café de la Plage i ichniejsze bajgle to było nasze ulubione połączenie). To właśnie tutaj przyjeżdżaliśmy na spacery nad brzegiem morza, kiedy potrzebowaliśmy po prostu odetchnąć. Tutaj nasz synek stawiał pierwsze kroki na piasku, pierwszy raz poczuł dotyk morskiej wody na swoich stopach. Z portu w Juan les Pins wypływaliśmy w nasze najwspanialsze rejsy. Tutaj tańczyliśmy nocą na piasku, oglądając pobliskie fajerwerki zamiast pokazów w Cannes, kiedy będąc w ciąży nie mogłam pływać jachtem, bo było mi zbyt niedobrze :). Na tej samej też plaży, rok później, oglądaliśmy sztuczne ognie już z naszym synkiem.


 










2. Sophia Antipolis - Résidence Saint Exupéry

Na oko zwykły budynek, rezydencja studencka, małe mieszkanka - 19m2 oraz 30m2, pralnia na drugim piętrze, żółte skrzynki na listy, śmieszne okrągłe okna, każde piętro nazwane na cześć innej książki Saint Exupéry... Ach, no i skorpiony, nie zapominajmy o skorpionach :). Wszędzie tam gdzie leżą dekoracyjne kamienie - nie radzę wchodzić, pod tymi kamieniami jest mnóstwo skorpionów. Wchodziły też do mieszkań, nawet do tych na czwartym (!) piętrze. Pierwszy raz spałam w tym budynku, w pokoju na drugim piętrze, kiedy przyjechałam do Francji w 2006 roku. Niezapomniany czas i najważniejszy w moim życiu. Tu spędziłam najwspanialsze wakacje - w 2007. W tym budynku też, chociaż na czwartym piętrze - zamieszkałam w 2012 roku. Liczyłam Polaków na innych piętrach i cieszyłam się, że są - chociaż nigdy nie miałam śmiałości do nikogo z nich się odezwać. Ta rezydencja pełna jest dla mnie wspomnień, pełna różnych "pierwszych razów". W tym budynku zaszłam w ciążę, szykowałam się do ślubu, w tym budynku dostałam pierścionek zaręczynowy od klęczącego przede mną mojego Francuza. W tym budynku, kilka lat wcześniej - przeżyłam najpiękniejsze Walentynki. Tutaj też, całe 10 lat temu, zaskoczyłam mojego Francuza przylatując na jego urodziny, w czerwonej kokardce na szyi, kiedy to powiedział, że to jedyne czego pragnie. :)








3. Villa Verde

Villa Verde to... sklep. Sklep z dekoracjami do domu, roślinami, zwierzętami i akcesoriami dla nich, a także z rzeczami do "craftingu". To miejsce dla mnie bardzo ważne, bowiem w pewnym sensie odmieniło moje życie :). W czerwcu 2013 zostałam bez pracy i trochę się w tym wszystkim zagubiłam. Nie wiedziałam już co chcę robić, kim właściwie jestem... Nagle przestałam być administratorem sieci, panią informatyk do wszystkiego, do której dzwoniono o każdej porze dnia i nocy... Przez całe wakacje zastanawiałam się co dalej i wymyśliłam, że może powinnam pójść w drugim kierunku, który mnie pasjonuje, może powinnam zacząć znowu rysować, malować...? W sierpniu, w moje urodziny, mój wtedy-jeszcze-nie-mąż zabrał mnie do sklepu z artykułami dla plastyków, gdzie wybrałam sobie farby, kredki (suche pastele), podobrazia, pędzle itd itp. A potem coś strzeliło mi do głowy i zapytałam sprzedawczynię czy wie, gdzie mogę kupić modelinę? Pani uprzejmie wskazała nam Villa Verde (nigdy wcześniej tam nie byliśmy), posłuchaliśmy jej i pojechaliśmy. Gdy weszliśmy najpierw rzuciły nam się w oczy storczyki, potem przestrzeń wypełniona zielenią. A następnie..... ach, jestem pewna, że oczy mi się zaświeciły jak zobaczyłam te półki wypełnione Fimo, narzędziami, farbami, wszystkimi artystycznymi cudami...! Kupiliśmy wtedy chyba prawie 30 kostek modeliny, każda w innym kolorze, a już następnego dnia zaczęłam się nią bawić. Szło mi wtedy jeszcze tak sobie, dopiero zaczynałam - ale miałam OGROMNĄ frajdę. W grudniu zaczęłam nagrywać tutoriale na YouTube. Dość szybko zyskałam pewną popularność, a potem wszystko potoczyło się jak kula śnieżna :). W tej chwili mam ponad 30000 subskrybentów i pieniądze wpływające na konto co miesiąc, nawet jeśli od dziewięciu miesięcy nie wrzuciłam nowego filmiku. Do Villa Verde zaś wracaliśmy tak często, że mieliśmy już swoich ulubionych sprzedawców, poznawali nas z daleka, pytali co u nas... Poza tym, w listopadzie i w grudniu Villa Verde przeobrażała się w magiczny sklep! Świąteczny sklep. Wszechobecne stroje Świętego Mikołaja, światełka, choinki, muzyka wszędzie, dekoracje świąteczne, ułożone kolorami i tematami, strefy kolorów...! Renifer i Mikołaj do zdjęć i przede wszystkim, przede wszystkim!!!! te miniaturowe miasteczka świąteczne i cała MASA akcesoriów do nich. Wszystko w przepięknej, miniaturowej skali. Cuda! Uwielbiam.


4. Mougins

W 2014 przeprowadziliśmy się do Mougins, miasteczka, które pod względem artystycznym całkowicie mnie zachwyciło. Na ulicach sezonowo stoją różne rzeźby, burmistrz często organizuje gry terenowe takie jak na przykład uliczny kalendarz adwentowy (każdego dnia inna osoba mieszkająca na Starym Mieście otwierała swoje okno, a w nim były niespodzianki), polowanie na rzeźby (w wersji dla leniwych rozdawane były mapki z lokalizacją poszczególnych rzeźb), w zimie, mimo iż na Lazurowym Wybrzeżu nie jest zimno i nie pada śnieg - na pięknym widokowym tarasie zorganizowane było lodowisko i kiermasz świąteczny... Piękne i bardzo interesujące miejsce z cudowną historią. Dla mnie ważne jest bo to właśnie w Mougins wróciliśmy ze szpitala z naszym maleństwem. To właśnie Mougins było dla niego jego pierwszym DOMEM. Tutaj wypowiedział swoje pierwsze słowa, dał mi pierwszego buziaka; tutaj spędziliśmy pierwsze Święta we trójkę. Tutaj pierwszy raz nasz Mały Książę usiadł, potem wstał :). Trzymany za ręce zrobił pierwsze kroki. To miejsce na zawsze pozostanie dla mnie bardzo ważne, pełne wspomnień i pełne emocji. Tyle się wydarzyło przez te półtora roku mieszkania tam! Tęsknię. :)






















5. Taras widokowy w Monako, tuż przy Oceanarium

W tym miejscu byłam tylko raz, ale jest ono dla mnie bardzo szczególne. Ciążę, jak już stali czytelnicy pewnie wiedzą, przechodziłam bardzo źle (niezależnie od tego - cudownie wspominam ten magiczny okres), do szóstego miesiąca miałam koszmarne mdłości, wymiotowałam praktycznie co kilka godzin, nie mogłam niczego konkretnego zaplanować, nic tak naprawdę zrobić. Monako jednak zaplanowaliśmy. Oczywiście, mieliśmy też plan B, na wszelki wypadek - ale bardzo chcieliśmy pojechać właśnie do Monako. Rano w moje urodziny pojechaliśmy na stację gdzie załadowaliśmy się do pociągu i pojechaliśmy :). O dziwo, czułam się świetnie. To był pierwszy dzień, w którym nie wymiotowałam, pierwszy dzień, w którym zgaga nie męczyła mnie aż tak bardzo :).

W Monako na stacji stało pianino, na którym grali losowi przechodnie. To było piękne doświadczenie - cudowna muzyka, głównie klasyczna, rozbrzmiewająca echem w tunelu stacji i prowadząca nas do wyjścia prawie jak magiczny flet.

Przed Oceanarium chcieliśmy chwilę odpocząć, zjeść, więc szukaliśmy ławki. Znaleźliśmy ją na tarasie widokowym, nieco schowanym, gdzie (o dziwo) nikogo nie było, więc mieliśmy całą przestrzeń dla siebie. Tam, w tym miejscu, w tamtej chwili - nie istniało nic poza nami, niebem, morzem, pięknem i miłością. Czyste szczęście :). Moja ciąża była bardzo trudna do samego (przedwczesnego) końca, a wspomnienie tego miejsca było moim "happy place", myślą, której się kurczowo trzymałam kiedy dzień po dniu pobierano mi sześć fiolek krwi, kiedy jedynym widokiem był dla mnie widok na szpitalny parking, kiedy było ciężko odnaleźć w sobie nadzieję. Wtedy zawsze wracałam myślami do tego miejsca, zamykałam oczy, wsłuchiwałam się w zapamiętany szum fal - pomagało :).