Monday, March 6, 2017

Mój pierwszy dzień we Francji - chmury, skorpiony, rabusie, a wszystko to z miłości ;)

Mój pierwszy dzień we Francji liczę dwa razy.
Pierwszy-pierwszy raz, jedenaście lat temu, w 2006 roku, szóstego lutego, ... Jeszcze na kilka dni przed, z wielkim zacięciem uczyłam się do egzaminu z biopsychologii (biologicznych mechanizmów zachowania - trwała sesja), a w nocy, przed dniem ZERO, robiłam jeszcze migrację serwera w pracy, na nową maszynę. Jeszcze w poniedziałek przyszłam rano do pracy upewnić się, że wszystko działa :). Na szczęście działało, więc o 13:20 siedziałam już w samolocie, który wznosił się ku obłokom.

To był mój pierwszy lot samolotem tego typu (wcześniej latałam tylko szybowcami oraz małymi maszynami, wykorzystywanymi na przykład do nawożenia pól). To był w ogóle dzień pierwszych razów :).

Chmury z góry wyglądały wspaniale. Niebo było przepiękne, w różnych odcieniach błękitu, które płynnie przenikały się nawzajem - po prostu widok marzenie. Byłam wtedy tak bardzo szczęśliwa, i z ciekawością, z drżeniem w sercu czekałam na lądowanie.

Ach, widok hipodromu z okien samolotu! "Wygryzionego" budynku w Villeneuve Loubet (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to miasteczko tak się nazywa), baseny Marineland, porty w Cannes i Antibes... Phoenix Park... pokochałam to miejsce jeszcze zanim wylądowaliśmy, jeszcze zanim koła samolotu dotknęły rozgrzanej słońcem drogi do lądowania (która bardzo malowniczo kończyła się w morzu). Wylądowaliśmy o 15:55.







Na lotnisku czekał na mnie On i jego trzy drżące róże - ale to jest temat na zupełnie inną notkę :).

Ten pierwszy dzień we Francji zaskoczył mnie temperaturą - luty okazał się być bardzo ciepłym miesiącem, było prawie 20 stopni. Zaskoczyło mnie powietrze, jego zapach, jego wilgotność. Zaskoczył mnie wakacyjny nastrój tego miejsca - środek dnia, a ja byłam otoczona ludźmi, którzy poruszali się powoli, bez pośpiechu. Pokochałam od pierwszego wejrzenia całą okolicę, pokochałam palmy, kwiaty kwitnące na rabatach przy lotnisku (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaledwie kilka lat później będę to miejsce nazywać swoim domem). Pokochałam drogę do Sophia Antipolis, szmaragdową rzeczkę, porośnięte bluszczem kamienne zbocza przy autostradzie, drzewka pomarańczowe, przepiękne oleandry... Rondo z rzeźbą w kształcie dzbanu... Wszystko to było takie "moje".



Tego pierwszego dnia nie zobaczyłam o wiele więcej, spędziłam resztę wieczoru i noc w mieszkaniu, które kilka lat później nazwałam swoim domem. Za to rano zobaczyłam wspaniały wschód słońca.



***
Przez kolejne sześć lat latałam do Francji regularnie, a z każdą wizytą coraz bardziej się zakochiwałam i coraz bardziej czułam jak u siebie. Aż w końcu jesienią w 2012 roku, tuż po oddaniu pracy magisterskiej - razem z moim Francuzem zapakowaliśmy kolejną część moich rzeczy. W nocy przed lotem poszliśmy jeszcze do kina obejrzeć z przyjaciółmi kolejną część Zmierzchu, a o 11:50 w piątek, szesnastego listopada, startowaliśmy z warszawskiego lotniska, by o 14:25 wylądować w całkiem nowym, francuskim życiu.

Tego dnia chciało mi się śpiewać i tańczyć z radości (chociaż już tęskniłam za moją Mamą i Przyjaciółkami). Kiedy wyszliśmy z lotniska, chłonąc znajome mi już ciepłe i wilgotne powietrze, pojechaliśmy do domu, wtedy jeszcze w Sophia Antipolis, tym razem łapiąc autobus. To była długa droga, ale jakże przyjemna - oglądałam widoki za oknem, a w myślach powtarzałam sobie "jadę do domu, jadę do domu!". Pierwszy dzień spędziłam rozpakowując bagaże, moje pudła, które przyleciały wcześniej, książkowe przesyłki z Empiku :D, a także razem z moim Francuzem skręcając meble, które kilka dni wcześniej przyjechały z Ikei :).

Za to któregoś dnia w następnym tygodniu wybrałam się do sklepu, do Carrefour w Antibes, z samego rana, żeby zdążyć wrócić przed przerwą lunchową i.... trafiłam na rabusi! Zamaskowani złodzieje wpadli do sklepu, dobiegli do stanowiska z biżuterią, zabrali co się dało, przestraszyli wszystkich, czyjś pistolet wystrzelił, trafił w rurę z wodą, woda zaczęła się lać po biżuterii, na podłogę... :D Ależ się działo! Następnego dnia nawet był o tym artykuł w lokalnej gazecie :D. A mój Francuz powiedział, że zadba o to, bym już nigdy sama nie pojechała do tego Carrefoura (tak się o mnie przestraszył!) i słowa dotrzymał.

Tęsknię za Francją, naszym francuskim domkiem i nawet skorpionami, które uparcie wchodziły nam do łazienki (pierwszy raz miałam wątpliwą przyjemność powitania takiego gościa zaledwie kilka dni po moim pierwszym dniu tam na stałe - a mieszkaliśmy wtedy na czwartym piętrze!).



Mam nadzieję, że kiedyś tam wrócimy. :)

**
Wpis ten powstał w ramach projektu KLUBU POLEK.

5 comments:

  1. Aż poczułam Twoje emocje! Wiem też o czym mówisz. Dziś jechałam doliną Dunaju i myślałam sobie: jak ja uwielbiam to miejsce. To moje miejsce. Muszę je wszystkim pokazać!
    Pozdrawiam serdecznie!

    ReplyDelete
  2. A może będziecie spędzać cztery lata w Polsce i cztery lata we Francji? :-)

    ReplyDelete
  3. Przyjemnie się czyta Twoją opowieść.
    Ale, że... skorpiony?! Nie miałam pojęcia, że to paskudztwo we Francji żyje. Jak pierwszy raz jednoego zobaczyłam u siebie w łazience,to wrzaskiem obudziłam całą wieś chyba...

    ReplyDelete
  4. Ty jesteś najlepszym dowodem na to, że Korwin Mikke gada brednie o Kobietach. Sorry tak mi się nasunęło. A opowieść fantastyczna, uwielbiam Francje i zwłaszcza południe i kiedyś tam zamieszkam, to juz postanowione

    ReplyDelete
  5. Mi się emerytura na południu Francji marzy, mała wiosna, klimatyczna mała villa ahhh a Ty mi tu o skorpionach piszesz !!! muszę się raz jeszcze zastanowić ;)
    Fajne wspomnienia masz i życzę Wam powrotu do tego Waszego francuzkiego domku :)

    ReplyDelete