Wednesday, March 29, 2017

Nasza historia, część szósta - NeoNat reanimacyjne czyli NICU w Nicei

Poprzednia część naszej historii tutaj: KLIK

Nie wspomniałam w niej, że podczas operacji, podczas narodzin naszego Małego Księcia - nagle rozpętała się burza nad szpitalem. Potężna burza, z gradobiciem, z ogromnym wiatrem. Grad z całą siłą uderzał w okna i w ściany, robiąc potężny hałas, było dość strasznie :). Ale też burza trwała bardzo krótko - tylko od momentu rozpoczęcia operacji aż do wyjęcia Małego Księcia z mojego brzuszka.

Ulotka o NeoNat w L'Archet: KLIK

Kilka zdjęć ze szpitala, z tych ostatnich dni:








Oddział neonatologiczny w szpitalu L'Archet w Nicei był znakomity. Nawet nie wiem ile tam było sal - ale z całą pewnością całkiem sporo. W każdej sali było około 6 inkubatorów, każde dziecko miało swój regalik ze "swoimi" rzeczami, kremami, pieluszkami, czujnikami do zmiany itd itp, a w każdej sali znajdowały się też fotele dla rodziców. Bardzo wygodne fotele, z podnóżkami, poduszkami. Każda mama podczas wizyty u dziecka dostawała też poduszkę do karmienia, można było oczywiście zostawić "lovie" u dziecka - w postaci na przykład pieluszki tetrowej, z którą się spało. Kiedy niczego nie przyniosłam za pierwszym razem, bo nawet nie wiedziałam, że mogę, że powinnam - pielęgniarka dała mi pieluszkę z oddziału, napisała na niej imię Małego Księcia i na czas kangurowania miałam ją położyć na sobie, żeby przesiąkła moim zapachem, aby Mały Książę miał to na czas kiedy mnie na oddziale nie będzie. Moim zadaniem domowym było przygotowanie drugiej takiej pieluszki, i spanie z nią, a następnie dokonanie zamiany następnego dnia itd itp. Od tej pory przez pięć tygodni spałam z różnymi pieluszkami/maskotkami (bo potem zamieniliśmy pieluszkę na "lovie" //jak to się nazywa po polsku? taki przedmiot do kochania?// z żyrafką Sophie) pod ubraniem. Ponieważ w salach oddziału intensywnej opieki neonatologicznej światła były zawsze mocno przyciemnione, a żaluzje przymknięte to przy każdym inkubatorze była też lampka dla rodziców.

Przed wejściem na oddział należało zdjąć okrycie wierzchnie, biżuterię i zegarki, dla każdego rodzica była do dyspozycji zamykana na kluczyk szafka w szatni by zostawić rzeczy. Następnie należało najpierw umyć się mydłem antybakteryjnym i ciepłą wodą, a potem nałożyć jeszcze na dłonie żel z alkoholem. Trzeba było też założyć specjalny fartuszek (zdejmowany do kangurowania).

Ten post będzie bardzo chaotyczny, bo już widzę, że piszę go tak, jak mi się różne rzeczy przypominają :). Teraz na przykład, kiedy pisałam o kangurowaniu, przypomniało mi się jak któregoś dnia przyszliśmy a tam przy jednym z inkubatorów spał sobie wygodnie rozłożony w fotelu Tatuś, bez koszulki, a na jego nagiej piersi spało maleństwo. Cudny widok :).

Zespół, który tam pracował w 2015 roku to drużyna wspaniałych ludzi. Nie mogliśmy narzekać na nikogo, wszyscy byli znakomici i podchodzili do dzieci tak czule i z taką miłością, że wiedziałam wychodząc, iż zostawiam Małego Księcia w dobrych rękach. Do każdego dziecka podchodzono bardzo indywidualnie, z każdym spędzano czas... Już podczas drugiej wizyty (pierwsza jest opisana w poprzedniej notce) dostałam Małego Księcia do kangurowania, poproszono mnie też bym spróbowała go nakarmić. Od razu przyszła też do mnie pielęgniarka laktacyjna, pokazała mi różne rzeczy, dostałam masę ulotek i próbek, z próbkami herbatek włącznie :). Jednak najwspanialszy był pielęgniarz Eric. To jak on podchodził do dzieci... nigdy w życiu niczego podobnego nie widziałam. Kiedy brał dziecko w ręce - robił to tak delikatnie, z tak niesamowitą czułością i wyczuciem! Kiedy tylko wyczuwał najmniejsze zniecierpliwienie/obawę/negatywne odczucie ze strony dziecka to natychmiast zastygał, przerywał to co robi i czekał, aż dziecko znowu poczuje się dobrze. Był niesamowity! On i pielęgniarka, której imienia niestety nie pamiętam, nauczyli nas zmieniać pieluszki naszemu maluszkowi :). Był taki malutki, że w pieluszkach w rozmiarze 0 po prostu pływał.

Na oddział, mimo, iż to był oddział reanimacyjny, intensywnej opieki - rodzice mogli przychodzić na ile chcieli, kiedy chcieli, podczas całej doby. Zdarzyło nam się raz przyjść w nocy, kiedy z tęsknoty nie mogłam spać, tylko płakałam :). Trzeba było jedynie wyjść podczas wykonywania przez lekarzy procedur medycznych. Dyrektorem oddziału był wtedy wspaniały człowiek, przy przyjęciu każdego dziecka zawsze rozmawiał z rodzicami. Po każdym badaniu (nawet przez innych lekarzy) przychodził do nas (i innych rodziców) by powiedzieć co i jak. Był wspaniały.

Ze szpitala wypisano mnie w środę (po wyjęciu wszystkich zszywek z mojego brzucha - swoją drogą byłam przekonana, że wyjęcie zszywek będzie bolało, a tu zonk, okazało się, że nie mam w tym miejscu w ogóle czucia. Lekarze mówili, że być może wróci, ale minęły dwa lata, a ja dalej nie mam czucia w tej części brzucha.), zaraz po wypisie poszliśmy zjeść obiad w pobliskiej piekarni (wypisano mnie przed lunchem) - pamiętam jak dziwnie czułam się na zewnątrz, nie mogłam uwierzyć, że jestem poza szpitalem. Zjedliśmy placek a la cebularz, tylko, że zamiast cebuli na jednym z nich były same pomidory, a na drugim pieczarki. Pamiętam gdzie siedzieliśmy i jak siedzieliśmy, ale nie pamiętam co jedliśmy na deser. Chyba jakieś batoniki!

Po jedzeniu wróciliśmy do szpitala i poszliśmy jeszcze do NeoNat, a tam cudowna niespodzianka, Eric nam powiedział, że Mały Książę będzie miał wyjęty dzisiaj wieczorem wenflon, który miał przy sercu, w związku z powyższym jutro czeka nas pierwsza kąpiel, a w piątek, w piątek! W piątek Mały Książę zostanie zapakowany do fotelika i pojedzie do szpitala do Cannes, na zwykły oddział neonatologiczny! Tak bardzo się wcześniej baliśmy, że nie damy rady codziennie przyjeżdżać, że będziemy musieli coś wynająć w pobliżu szpitala w Nicei - a tu szpital nam taką zrobił przyjemność (pytali nas wcześniej, który szpital jest najbliżej nas - szpital w Cannes był od nas 7-10 minut samochodem).

Najgorsze w NeoNatcie były monitory, czujniki. Zsuwające się z nóżek, alarmujące...! Były też straszne momenty, kiedy to w innych salach nagle zaczynało się coś dziać i wszyscy lekarze i pielęgniarki biegły na pomoc, były reanimacje maluszków... Małego Księcia na szczęście to ominęło.

Wieczorem wyszliśmy ze szpitala i pojechaliśmy do domu. DO DOMU! To brzmiało tak egzotycznie, po tych tygodniach w szpitalu miałam wrażenie, że już nigdy z niego nie wyjdę, że już nigdy nie będzie dobrze (depresja swoje dołożyła), tymczasem jechaliśmy DO DOMU.

Przy wypisie dostaliśmy kolejne La Boite Rose, pełne dobroci dla maluszka i dla Mamy, ale o tych pudełkach napiszę przy innej okazji. Dostałam też plik recept, cukrzyca ciążowa minęła jak ręką odjął, ale ciśnienie dalej się utrzymywało wysokie, leki brałam jeszcze przez pół roku zanim całkowicie z nich zeszłam. Dostałam też skierowanie na kolejne morfologie oraz na usg nerek (którego koniec końców nie zrobiłam) bo prawie przestały mi działać pod koniec ciąży. Dostałam też numer telefonu do agencji pielęgniarek domowych w naszej okolicy, abyśmy zadzwonili się umówić, aby pielęgniarka codziennie przychodziła robić mi zastrzyki przeciwzakrzepowe. I jeszcze dostaliśmy kolejną receptę na pończochy uciskające, przeciwzakrzepowe (w szpitalu miałam wersję podkolanówkową, ale do domu przepisali mi pończochy, które zresztą okazały się być śliczne, z koronką na górze, samonośne, nikt by nie powiedział, że medyczne, bo wyglądały jak bardzo zmysłowy element stroju ;) ).

W drodze na szpitalny parking spotkaliśmy pilota helikoptera, który mnie do tego szpitala przywiózł (przyhelikopterował? hihi) - poznał mnie od razu, zaczął się dopytywać co u mnie, jak sytuacja - bardzo mi było miło, że mnie zapamiętał! A na następnym piętrze do windy weszła nasza ulubiona położna (która w ogóle tego dnia nie miała być w pracy) - miło było się z nią pożegnać, porozmawiać już nie na gruncie pacjent-położna. :)

Kiedy doszliśmy na parking, do naszego samochodu, kiedy wsiedliśmy do niego - zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. To było tak surrealistyczne dla mnie, wyjście ze szpitala, już nie-bycie w ciąży, ale bez dziecka u boku.. Świadomość tego, że dziecko zostaje tylko kilometrów ode mnie, "samo", w szpitalu...




W domu czekała na nas moja Mama, która przyleciała do Francji już na samym początku stycznia i przez cały ten trudny czas dzielnie się wszystkim zajmowała, cudownie nam pomagała i wspierała. Tyle dla nas wtedy zrobiła!

Weszliśmy do domu, moja Mama przywitała nas Ptasim Mleczkiem - stałam z tym pudełkiem w ręku i nagle przez moment wszystko było takie.. normalne, że aż nie mogłam uwierzyć. Ryczałam jak bóbr, mój Francuz też, osunęliśmy się po ścianie, aż  w końcu oboje siedzieliśmy na podłodze, płacząc i jedząc ptasie mleczko jedno za drugim, a moja Mama nas oboje przytulała. Histeria normalnie ;).

A jak już weszliśmy dalej to zobaczyłam wszystkie te miniaturowe ubranka, które moja Mama uprała, poprasowała, poskładała i przygotowała dla Małego Księcia (gdy wylądowałam w szpitalu byłam w końcówce szóstego miesiąca, nie miałam niczego przygotowanego). Coś pięknego <3.

Następnego dnia, w czwartek, przyjechał Ojciec mojego Francuza i przywiózł nam niemalże wszystko czego moglibyśmy potrzebować, łóżeczko, duży cocoon-a-baby (mały dostaliśmy ze szpitala, ale o tym później), dwa łóżeczka turystyczne w różnych wielkościach, dwa kojce do zabawy, wanienkę, nosidełko, krzesełko do karmienia, ubranka, misie, ba, nawet wózek 3 w 1 (świetny wózek swoją drogą). Zjedliśmy z nim pizzę (jest ogromnym fanem pizzy) po czym zapakowaliśmy się do jego samochodu i pojechaliśmy do Nicei, żeby uczestniczyć w pierwszej kąpieli Małego Księcia (zdjęcia z pierwszej kąpieli w TEJ NOTCE - KLIK ).





W piątek chcieliśmy pojechać do Nicei sami, ale pielęgniarze nam odradzili, powiedzieli, że Mały Książę jest przygotowywany do podróży, jest z lekarzami, i tak nie moglibyśmy z nim być, nie moglibyśmy z nim także jechać w karetce - więc dla wszystkich byłoby lepiej gdybyśmy poczekali na niego już w Cannes. Także pojechaliśmy do Cannes, karetka miała przyjechać o 16... Byłam kompletnie spanikowana, bo przyjechali dopiero godzinę później. Mały Książę jechał w gondoli, jak król :), był ubrany ( - pierwszy raz widziałam go w ubranku! ). Na oddział został wniesiony przez ulubioną pielęgniarkę, która wręcz się wzruszyła, że się z nim rozstaje (ona zajmowała się nim najczęściej na NeoNatcie), a towarzyszyła im grupa ratowników medycznych. Ja siedziałam jak na szpilkach! (musiałam czekać aż zostanie oficjalnie przyjęty na oddział i dopiero potem do niego pójść) 

Na pożegnanie z NeoNatem w Nicei dostaliśmy wyprawkę od SOS Prema, a na powitanie w Cannes dostaliśmy Żabkę :).



O Cannes będzie w następnej części naszej historii :).

2 comments:

  1. Wspaniale, że mieliście taką cudowną opiekę medyczną i wsparcie od personelu. Bardzo szkoda, że nie jest tak wszędzie :-(

    ReplyDelete