Wow, ale dawno nie pisałam. Całe wieki!A już przynajmniej rok z kawałkiem.
Przez cały poprzedni rok przepisywałam w moim Bullet Journalu zadanie "uzupełnić na blogu notkę o trzecich urodzinach MK". I gucio. Zonk. Nie uzupełniłam. Ba, nawet zadanie przestałam przepisywać.
No, ale, trzecie urodziny trzecimi urodzinami, a tutaj nam już minęły czwarte!
Także zróbmy małe podsumowanie:
Ubranka MK nosi w rozmiarze 116. Wciąż nosi pieluchę! Zdaniem naszego pediatry nie jest jeszcze gotowy na potty, więc czekamy. Podobno "cud" nagłej gotowości ma się stać trochę po czwartych urodzinach. Na razie widzimy światełko w tunelu, bo ostatnio, pierwszy raz w życiu, oświadczył, że ma coś w tej pieluszce oraz, że potrzebuje zmiany. Yay!
Jeśli chodzi o rozwój:
MOWA:
1. Mówi świetnie po angielsku (nasz główny język w domu), używa słów, które nawet mnie czasami zaskakują ("mama, sky is soooooooo humongous!"). Mówi całymi zdaniami, często bardzo długimi ;). Generalnie mówi praktycznie non stop ;).
2. Chętnie uczy się polskiego, dopytuje o słowa, powtarza; to samo jeśli chodzi o francuski. To co Babcia do niego mówi po polsku to rozumie w 95% (czasami zdarzają się nowe słowa, o które mnie pyta), ale jego poziom rozumienia francuskiego jest znacznie niższy, ale też ma z nim mniejszy kontakt.
MATEMATYKA:
Matematyka to jego konik, uwielbia liczyć. W sumie w tej chwili nie ma granicy, do której liczy, aczkolwiek myli się przy zerach przy ogromnych liczbach (typu bilion). Działania (w tej chwili głównie dodawanie, aczkolwiek trochę też mnożenie - nie wiem dlaczego, ale odejmowanie sprawia mu większy problem niż dodawania czy mnożenie) spokojnie wykonuje do 20, czasami też na większych liczbach. Potrafi liczby (oraz działania na nich) zapisać, jednakże z jakiegoś powodu jego 9 jest odbite w lustrze :).
INNE DZIEDZINY WIEDZY:
MK uwielbia się uczyć. Jest zainteresowany zarówno tym jak zbudowana jest Ziemia (poszczególne warstwy i ich właściwości), jak i tym jak zbudowany jest człowiek (wie już jak działa większość układów w ciele człowieka) czy też jak wygląda układ słoneczny (i co charakteryzuje każdą z planet). Prawie codziennie siada ze swoją książeczką do fizyki i "czyta" o atomach, ich budowie itd.
CZYTANIE/PISANIE:
Pisząc nie trzyma długopisu/flamastra prawidłowo i za nic nie mogę go przekonać, żeby chociażby spróbował, więc pisze mu się dość niewygodnie. Potrafi zapisać różne rzeczy, a jego ulubione słowo ostatnio to "poop" ;). Na moje urodziny dostałam kartkę z napisem "Happy Bir..." i wyjaśnieniem "Sorry, Mama, it's not finished cause it was a long word and I got bored, but happy birthday!". Bardzo ładnie czyta, chociaż nie wszystkie słowa zna. Ale nie ma problemu z zapytaniem się :). Bardzo chętnie pisze też na urządzeniach elektronicznych (tablet, telefon, komputer) - więc często moi przyjaciele dostają różne losowe rzeczy jak "poop is good" czy też "good morning poop" ;). Ale jak ktoś mu (dość prosto) odpisze to potrafi to przeczytać i odpowiedzieć.
SAMODZIELNOŚĆ
To jest temat dyskusyjny. Niektóre rzeczy potrafi zrobić sam, inne potrafi, ale nie chce (np. rozbieranie się, ubieranie się), a jeszcze innych w ogóle nie potrafi (zapinanie klasycznych guzików, czy też wiązanie sznurowadeł). Najbardziej lubi bawić się z kimś - nie przepada za bawieniem się samemu, ale kiedy jednak już bawi się sam - tworzy cudowne historie, których świetnie się słucha i ogląda. Poza tym jest w fazie "ja sam", czyli "mama, let me do it, let ME do it", "mama, me, me, myself", a ja staram się by jak najwięcej rzeczy faktycznie mógł zrobić sam. I tym sposobem ostatnio obierał ze mną ziemniaki, a nawet dostał swoją deskę, swój nóż i pomagał mi je kroić. :)
EMOCJE
Tu akurat nic nowego się nie dzieje, MK od "małego" zawsze nazywa swoje emocje i mówi na głos o ich powodach "Mama, I am so sad because this music is so beautiful", "Mama, I am so angry! because daddy didn't let me take the box", "Mama, I am so frustrated, my tower fell apart".
Myślę, że na tę chwilę wystarczy takie podsumowanie, jak tylko przyjdzie mi coś jeszcze do głowy - to dodam :)
Thursday, February 7, 2019
Wednesday, November 22, 2017
Dwa lata i 10 miesięcy Małego Księcia
Dzisiaj Mały Książę kończy 2 lata i 10 miesięcy. Aż trudno mi w to uwierzyć :).
Ale jeszcze trudniej jest mi uwierzyć, że jestem Mamą wcześniaka urodzonego w 31 tygodniu. Kiedy teraz myślę o przeszłości, o szpitalu, o tym co się działo - czuję czułość. Przypominają mi się wszystkie dobre momenty z tego czasu - kiedy zaraz po urodzeniu podano mi Małego Księcia do pocałowania. Kiedy to zobaczyłam go dwa dni później pierwszy raz w inkubatorze. Kiedy pierwszy raz dostałam go do kangurowania, przytuliłam do serca :). Kiedy pierwszy raz się przyssał do piersi. Radość, kiedy wchodziliśmy na oddział neonatologiczny i już z daleka go widziałam i aż biegłam, by być przy nim szybciej :). Pompowanie mleka milion razy na dobę, z radością i oczekiwaniem, by je dostał jak najszybciej. A potem ten dzień, tuż przed urodzinami Francuza, kiedy zabraliśmy Małego Księcia do domu, wreszcie, po 35 dniach w szpitalu :)). Ta noc, podczas której prawie nie spaliśmy, tylko non stop sprawdzaliśmy czy oddycha :))) i potem każda kolejna noc, z nim blisko, tak blisko, wreszcie.
Z czułością i rozrzewnieniem wspominam jak spędzałam wiosenne dni z maleńkim Małym Księciem na piersi (kiedy to ssał godzinami), bujając się w fotelu, oglądając Netflixa, zajadając to, do czego mogłam dosięgnąć ;), hihi. Uwielbiałam to. Tęsknię za tym. Chociaż, mimo swojego wieku ;), wciąż pije moje mleko i wciąż ma fazy, że przesypia na mnie całą drzemkę (czyli dwie godziny w ciągu dnia), a ja wciąż to lubię :)).
Ubranka nosi w rozmiarze 98, i chociaż moja Mama narzeka, że prawie nic nie je - to waży całe 16kg. :))
Ale jeszcze trudniej jest mi uwierzyć, że jestem Mamą wcześniaka urodzonego w 31 tygodniu. Kiedy teraz myślę o przeszłości, o szpitalu, o tym co się działo - czuję czułość. Przypominają mi się wszystkie dobre momenty z tego czasu - kiedy zaraz po urodzeniu podano mi Małego Księcia do pocałowania. Kiedy to zobaczyłam go dwa dni później pierwszy raz w inkubatorze. Kiedy pierwszy raz dostałam go do kangurowania, przytuliłam do serca :). Kiedy pierwszy raz się przyssał do piersi. Radość, kiedy wchodziliśmy na oddział neonatologiczny i już z daleka go widziałam i aż biegłam, by być przy nim szybciej :). Pompowanie mleka milion razy na dobę, z radością i oczekiwaniem, by je dostał jak najszybciej. A potem ten dzień, tuż przed urodzinami Francuza, kiedy zabraliśmy Małego Księcia do domu, wreszcie, po 35 dniach w szpitalu :)). Ta noc, podczas której prawie nie spaliśmy, tylko non stop sprawdzaliśmy czy oddycha :))) i potem każda kolejna noc, z nim blisko, tak blisko, wreszcie.
Z czułością i rozrzewnieniem wspominam jak spędzałam wiosenne dni z maleńkim Małym Księciem na piersi (kiedy to ssał godzinami), bujając się w fotelu, oglądając Netflixa, zajadając to, do czego mogłam dosięgnąć ;), hihi. Uwielbiałam to. Tęsknię za tym. Chociaż, mimo swojego wieku ;), wciąż pije moje mleko i wciąż ma fazy, że przesypia na mnie całą drzemkę (czyli dwie godziny w ciągu dnia), a ja wciąż to lubię :)).
Ubranka nosi w rozmiarze 98, i chociaż moja Mama narzeka, że prawie nic nie je - to waży całe 16kg. :))
Thursday, September 28, 2017
Dwujęzyczność mojego dwulatka ;))))
Otworzyliśmy dzisiaj rano żaluzje, a Mały Książę stwierdził:
- Ale bright świeci sun !
Na razie tylko taka anegdotka, ale potem napiszę więcej w tym temacie, zwłaszcza, że nasze dziecko jest trójjęzyczne :).
- Ale bright świeci sun !
Na razie tylko taka anegdotka, ale potem napiszę więcej w tym temacie, zwłaszcza, że nasze dziecko jest trójjęzyczne :).
Thursday, September 7, 2017
Francuskie naj, naj, naj - x10
Tak naprawdę to nie znam całej Francji, nie mogę więc generalizować i mój wpis powinien mieć tytuł 10 "naj" mojego regionu :), czyli Lazurowego Wybrzeża.
1. Powietrze!
Zanim zamieszkałam we Francji na stale - często do niej przylatywałam. Uwielbiałam ten moment wychodzenia z samolotu, to uderzenie ciepłego i bardzo wilgotnego powietrza. Nawet specjalnie na właśnie ten moment kupiłam sobie koszulkę z napisem "It's hot in here!".
Poza tym: zapach. Francuska riwiera jest miejscem bardzo zielonym, a drzewo, którego okazów jest tu najwięcej to: sosna piniowa. Wyobraźcie sobie teraz zapach - ten miks pinii i świeżości morza... Ach. Uwielbiam. Sporo miasteczek w okolicy ma w nazwie "les pins" (np. Juan-les-Pins, Roquefort-les-Pins), co odnosi się właśnie do piniowych drzew.
Kiedy już zamieszkałam na stałe w tym wspaniałym miejscu - podczas wizyt w Polsce warszawskie powietrze wydało mi się nieznośnie suche i nieprzyjemne.
2. Piękne miejsca
Lazurowe Wybrzeże jest niezaprzeczalnie piękne. Dech w piersi zapiera już nawet widok z góry, kiedy samolot podchodzi do lądowania na pasie lotniska, które mieści się.. na morzu! Ma się ochotę wyciągnąć rękę i pogłaskać fale, tak miękko i aksamitnie wyglądają z góry. A zaraz za lotniskiem - palmy! Wszędzie palmy. :)
Podczas lądowania w Nicei rzuca się też w oczy niezwykły Phoenix Parc, ale by docenić jego piękno trzeba go zobaczyć również z poziomu ziemi :). Trzeba się przygotować na niezły spacer, bo park zajmuje ponad siedem hektarów i jest siedzibą ponad 2500 gatunków roślin! :). Swoje miejsce mają tam kangury, surykatki, żółwie, świnki morskie żyjące w cudnie urządzonym ogrodzie, pomiędzy ludźmi ścieżkami przechadzają się majestatyczne indyki, a jezioro pełne jest niesamowitych ptaków - między innymi mieszkają tam czarne łabędzie i kaczki mandarynki :). Cały park zaprojektowany jest naprawdę doskonale - każdy znajdzie coś dla siebie. Wodospady, strumienie, tańczące fontanny, przejście tunelem z wodnymi ścianami... ale też setki sukulentów zasadzonych rosnących na maleńkich wzgórzach, ogromne woliery z zamieszkującymi je ptakami czy też mini labirynty z żywopłotów. Znajdzie się też coś dla miłośników storczyków, jako, że na terenie parku znajduje się też przepiękne Orchidarium z własnym, tropikalnym, mikroklimatem.
Dla wielbicieli kwiatów i wspaniałych ogrodów idealnym miejscem będzie też Villa Ephrussi de Rothschild mieszcząca się w Saint-Jean-Cap-Ferrat. Sama villa jest niesamowita - dla amatorów architektury z początków XX wieku to prawdziwa gratka, a koneserzy sztuk pięknych z pewnością zachwycą się mnogością obrazów, rzeźb, fantazyjnych mebli, naczyń czy też nawet przedmiotów codziennego użytków, które z całą pewnością nie wyglądają "codziennie". Villa otoczona jest ogromnym ogrodem, podzielonym na strefy tematyczne, znajdzie się tam bambusowy ogród japoński, królewski w swym majestacie ogród różany i inne. Całość przeplatana jest strumieniami, małymi wodospadami oraz fontannami, a co kilka godzin przy głównej fontannie pod oknami villi odbywa się warty obejrzenia pokaz wodny.
Och, ja tak mogłabym pisać bez końca o tym co warto zobaczyć na Lazurowym Wybrzeżu, ale muszę chyba trochę zwolnić, bo potem nikt tego nie przeczyta :D. Moim zdaniem to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Także, w dużym skrócie:
Będąc na południu Francji po prostu TRZEBA przejść się Promenadą Angielską w Nicei, a spacer ten zwieńczyć wspinaniem się na wzgórze zamkowe i rzuceniem oka na panoramę wybrzeża. Z Le Parc de la Colline du Château widok jest niesamowity, widać nie tylko Niceę, ale także Antibes, Juan les Pins, Golfe-Juan czy też Cannes. Jeśli ktoś nie chce wspinać się po małych kamiennych schodkach na samą górę - może też skorzystać z windy, która mieści się bezpośrednio w środku wzgórza, czy też skorzystać z malutkich i uroczych turystycznych pociągów. Tak czy inaczej, niezależnie od drogi, pamiętajcie, żeby po wizycie w parku - wspiąć się również do wodospadu, a potem na samą górę wzgórza, skąd widok jest jeszcze bardziej nieziemski, człowiek ma wrażenie, że stoi na czubku świata :).
Nie zapomnijcie też odwiedzić kamiennych Nicejskich plaży, cudownych plaż w Antibes, uroczych i wąskich plaż w Juan-les-Pins, a także piaszczystych (piasek na wybrzeże przywożony jest z Afryki, bo oryginalnie wszystkie plaże na Lazurowym Wybrzeżu są kamieniste). Koniecznie odwiedźcie Stary Port w Antibes, podczas letnich festiwali można ukryć się ze swoją połówką pomiędzy luksusowymi jachtami i potańczyć do roznoszącej się wszędzie muzyki...
Wielbiciele historii (a także Leonardo DiCaprio) z pewnością chętnie kupią bilet na łódź, która dowiezie ich do Wyspy Świętej Małgorzaty. Można tam odwiedzić muzeum, a także zobaczyć celę Żelaznej Maski. Po obejrzeniu historycznych miejsc warto udać się na spacer dookoła wyspy i spędzić trochę czasu na przepięknych i dość dzikich okolicznych plażach. Woda tam jest niezwykle spokojna i cudownie błękitna. Gdyby ktoś miał ochotę przetransportować się tam w inny sposób, to z Cannes można również przelecieć się na Wyspę helikopterem (jest to jednak znacząco droższe niż bilet na łódź, czyli podstawowy w okolicy środek transportu).
Warto też zajrzeć do Menton, zwłaszcza w okolicy miesięcy zimowych, kiedy to odbywa się tam festiwal cytrusów - odbywa się cudowna parada rzeźb zbudowanych tylko z cytryn i pomarańczy. Ważna informacja dla wielbicieli ruchu "no waste" - po świętowaniu wszystkie owoce są sprzedawane po dużo niższej cenie, a część jest rozdawana :).
Dla amatorów sztuki miejscem koniecznym do zobaczenia jest moje miasteczko - Mougins. Miasto, w którym galerii sztuk jest więcej niż sklepów spożywczych ;). Miasto, w którym rzeźby żyją własnym życiem (znajdź je wszystkie, co sezon są inne!). Miasto, w którym sławni artyści żyli i tworzyli (warto też odwiedzić muzeum Picassa w Antibes). Miasto, z którego wzgórza widok jest tak niesamowity, zwłaszcza wieczorem - że po prostu TRZEBA, trzeba to chociaż raz zobaczyć. Z tarasów widokowych starego miasta widzimy i góry, i wszystkie okoliczne miasteczka, które wieczorem rozświetlają się niczym gwiazdy na niebie, i nawet morze. Coś pięknego, daję słowo.
Ok, Ok. Diav, stop. Tak bardzo kocham to miejsce, że naprawdę aż trudno mi przestać pisać o jego pięknie. Zwłaszcza, że tyle jest do odwiedzenia, tyle do zobaczenia!!! Jeśli ktoś zobaczy Lazurowe Wybrzeże w całej jego krasie i się nie zakocha - będę bardzo, bardzo zdumiona.
3. Świetna rozrywka
Na Lazurowym Wybrzeżu trudno się nudzić. Tutaj cały czas się coś dzieje! Nawet w wolniejszych, "zimowych" miesiącach, miasta i miasteczka są pełne atrakcji. Osobiście najbardziej uwielbiam sezon przed Świętami Bożego Narodzenia. Ach ta feria kolorów, świateł, festiwali, jarmarków świątecznych, pikników, bazarków! Wszędzie dekoracje, miasteczka urządzające gry dla mieszkańców i turystów (np. coroczny kalendarz adwentowy w Mougins, codziennie na Starym Mieście otwiera się inne okienko, które informuje o innej atrakcji), światła, lodowiska (moim zdaniem must-have to wizyta na Starym Mieście podczas jednego ze świątecznych jarmarków - wówczas tworzone jest tam lodowisko, otoczone budkami z fantastycznym lokalnym jedzeniem, organizowane są jazdy konne, jazdy na saniach Świętego Mikołaja i tylko ciekawym paradoksem jest to, że na lodowisku ludzie jeżdżą w czapkach i rękawiczkach, podczas gdy spacerowicze ubrani są dość lekko, bo temperatura z reguły nie spada tam poniżej około 15 stopni :). Tak, nawet w zimie. (Chociaż nie, przepraszam, raz mieliśmy naprawdę chłodną zimę, i chyba temperatura raz spadła nawet do 11 stopni w ciągu dnia!)
Na wiosnę, w lecie, podczas jesieni (chociaż nie oszukujmy się, pory roku jakie znamy w Polsce na Lazurowym Wybrzeżu po prostu nie istnieją, można by było powiedzieć, że mamy tutaj lato, lato, lato i chłodniejszą wiosnę ;) ).
Cote d'Azur to raj jeśli chodzi o rozrywki. Gwarantuję, że absolutnie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Lubisz golf? Nie ma sprawy, wszędzie rozpościerają się przepiękne i urozmaicone pola golfowe. A może mini golf? Polecam ten przy Marineland, malutki park, ale każdy tor do mini golfa jest swoistą ilustracją do innej książki Juliusza Verne'a - Adventure Golf park to doprawdy wspaniała przygoda.
A może lubisz labirynty? Zagadki? Tak? To cudownie, świetnie trafiłaś/trafiłeś, bo tutaj w okolicy znajduje się ogromny labirynt, pełen przeróżnych niespodzianiek, zadań do wykonania, zagadek do rozwiązania, szyfrów do odkodowania (by przejść do każdej kolejnej strefy - trzeba otworzyć drzwi kodem znalezionym w poprzedniej).. Po przejściu całego labiryntu można nawet dostać nagrodę, jeśli poprawnie rozwiąże się dwanaście głównych zagadek! Po drugiej stronie labiryntu jest też ogromna strefa dla dzieci: park linowy, park wodny (nie do pływania, za to z mnóstwem fontann i innych źródeł wody), samochodziki, małe wesołe miasteczko, gokarty, ogromna ogromna wodna poduszka, na której można skakać, trampoliny, salon krzywych luster...! Aż ciężko mi sobie przypomnieć czego tam właściwie NIE MA. :)
Kiedy już odpoczniecie po wizycie w Labiryncie (który co roku ma inny temat przewodni i inne zagadki!) udajcie się do Juan-les-Pins, skąd wypływa żółta łódź ze szklanym dnem - Visiobulle. Atrakcja jakich mało, łódź najpierw wypływa na pełne morze (uwaga, trochę buja), a potem wpływa do Zatoki Miliarderów, skąd obejrzeć można piękne domy znanych ludzi (jeśli ktoś lubi), a co najważniejsze, gdzie morska fauna i flora jest najbogatsza w okolicy. Przez szklane dno można obserwować korale, meduzy, setki kolorowych ryb, muszle, kamienie... to piękne doświadczenie. :)
A jak już jesteśmy przy łodziach, to po prostu niezapomnianym doświadczeniem jest obejrzenie jednego z pokazów sztucznych ogni podczas Festiwalu Sztucznych Ogni w Cannes. Łódź wypływa z kilku okolicznych miasteczek, ale z mojego doświadczenia wynika, iż najłatwiej jest kupić bilety na tą wypływającą z Juan Les Pins. Nie wiem czy potrafię odnaleźć odpowiednie słowa by opisać jakie to wspaniałe wydarzenie. Jak niesamowicie można się poczuć, będąc na jednej z wielu łodzi, płynących w tym samym kierunku, na pełnym morzu, gdy zapada zmierzch, gdy ciemne niebo rozjaśnia się milionem gwiazd, a potem, po dopłynięciu na miejsce, gdy widzimy panoramę rozświetlonego Cannes... Jakie to wspaniałe uczucie, kiedy wszystkie łodzie, jak jeden mąż, włączają tą samą stację radiową, która transmituje muzykę do pokazów i nagle muzyka jest wszędzie, rozlega się zewsząd, sami stajemy się tą muzyką. Łodzie parkują, delikatnie bujają się na falach zatoki, a potem rozpoczyna się pokaz. I nagle jesteśmy w samym środku ferii barw, świateł - fajerwerki idealnie dopasowane do muzyki, zazwyczaj takiej, która wymusza w człowieku emocje (np. Two Steps from Hell). Jesteśmy sami, zamknięci w tym wszystkim, bujający się na falach, a równocześnie jesteśmy razem, ze wszystkimi, bujając się w jednym rytmie, słuchając tej samej muzyki, mając ten sam zachwycony i błogi wyraz twarzy. Ta jedność wszystkich w tym momencie, w obliczu piękna obrazu (sztuczne ognie), muzyki i miejsca (morze z widokiem na Cannes) - to jest coś naprawdę niezapomnianego. Trzeba to zobaczyć chociaż raz :).
Dla wielbicieli dziennych rozrywek wodnych zaproponuję kompleks basenowo-zjeżdzalniowy (również z innymi atrakcjami, jak odegranie bitwy statków z wodnymi armatkami) - AquaSplash. Dla wielbicieli morskich zwierząt tuż obok mieści się największy w Europie park tego typu: Marineland. A dla tych, którzy uważają, że miejsce morskich zwierząt jest w morzu, ale mimo to, chcieli by je obejrzeć, czy też nawet z nimi pobrykać - też mam dobrą nowinę - w Morzu Śródziemnym jest cała masa delfinów ;) i jest bardzo wiele miejsc i portów, które organizują całodzienne wycieczki, których główną atrakcją jest właśnie pływanie w morzu z delfinami.
Oczywiście atrakcji jest dużo, dużo, dużo więcej, ale mam nadzieję, że zachęcę Was do odwiedzin już opisaniem tych kilku z nich :).
4. Dobre jedzenie
Ach, jedzenie na wybrzeżu... Ach. Mnogość przeróżnych restauracji, mnogość doświadczeń kulinarnych (jak na przykład kolacja-niespodzianka spożywana na jachcie na pełnym morzu, przygotowywana zawsze przez innego szefa kuchni), ta wariacja składników... Aż trudno to wszystko opisać. Jeszcze kilkanaście lat temu ciężko było na wybrzeżu znaleźć jedzenie dla wegetarian i wegan, ponieważ Francuzi są mocno mięsożerni, ale ostatnio to zaczęło się zmieniać i w tej chwili ilość wegetariańskich i wegańskich knajpek po prostu zadziwia. Teraz już są prawie wszędzie! Już nie wspominając o wegetariańskich pysznościach w sklepach... No, ale, ja piszę z punktu widzenia wegetarianki właśnie, ale wiem, że mięsożercy również się kuchnią na Lazurowym Wybrzeżu bardzo ekscytują. W Mougins odbywa się co roku wielki festiwal kulinarny, na który warto się wybrać i spróbować przeróżnych mniej i bardziej wyrafinowanych dań.
5. Świetna opieka medyczna
Nie mam dużego porównania do polskiej opieki medycznej, bo nigdy za bardzo jej nie potrzebowałam - ale nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę, że kiedy opieki potrzebowałam - to byłam właśnie we Francji. Kobieta w ciąży traktowana jest we Francji (tudzież przynajmniej na Lazurowym Wybrzeżu, za resztę kraju nie ręczę) jak prawdziwa księżniczka. Ludzie wręcz rzucają się z pomocą nawet kiedy tego osoba ciężarna nie potrzebuje, w sklepach już z daleka byłam wołana do kas bez kolejek, wszyscy się do mnie uśmiechali, a cały (lokalny) świat był dla mnie bardzo przyjazny. Trafiliśmy na cudownego lekarza (William Ibghi), którego z czystym sumieniem polecę absolutnie każdej ciężarnej. Lekarz jest doskonały, ma ogromną wiedzę i naprawdę potrafi pomóc.
Wszystkie leki, które były mi potrzebne w czasie ciąży, a nawet środki pielęgnacyjne itd - pokrywało ubezpieczenie, więc dostawałam je zupełnie za darmo. Wizyty co miesiąc, usg miałam prawie przy każdej wizycie (jeśli chciałam, bo obowiązkowe są trzy podczas ciąży), nikt nigdy nie robił problemu z obecności mojego męża we wszystkich sprawach medycznych. Ba, nawet podczas pobierania krwi trzymał mnie za rękę za każdym razem :).
Ci, którzy mojego bloga znają z wcześniejszych wpisów, wiedzą, że jestem mamą wcześniaczka. Miesiąc leżałam na patologii ciąży - i chociaż był to dla mnie bardzo trudny czas - pod względem opieki nie mogłoby być lepiej. Na oddziale w szpitalu (w Nicei) same pokoje jedynki, z łóżkiem dla partnera lub innej osoby towarzyszącej. W pokojach łazienki, telewizory, Internet, szafa zamykana na klucz, z sejfem w środku. Położne - wspaniałe. Naprawdę, cudowne. Każdego dnia miałam wrażenie, że jestem na oddziale jedyną i najważniejszą pacjentką. Położne znały moje imię, rozmawiały ze mną, robiły wszystko bym czuła się w szpitalu jak najlepiej i stresowała jak najmniej. A propos stresu - gdy tylko wykazałam pierwsze objawy depresji - lekarz psychiatra/psycholog został do mnie sprowadzony w przeciągu zaledwie kilku minut.
Jedzenie, dostosowywanie indywidualnie do każdej pacjentki, po wcześniejszym spotkaniu z dietetyczką - PRZEPYSZNE. Jeśli czegoś nie lubimy, z jakiegoś składnika chcemy zrezygnować - prosimy o ponowne spotkanie z dietetyczką, która uwzględniwszy nasze preferencje ponownie układa menu.
Kiedy potrzebowałam konsultacji kardiologicznej nie musiałam czekać tygodni, czy też miesięcy - mój lekarz wykonał jeden telefon, kardiolog wrócił wcześniej z lunchu i przyjął mnie przed innymi pacjentami jeszcze tego samego dnia.
Czyż to nie wspaniałe?
Już nawet nie wspominam o pobycie mojego dziecka na oddziale ratunkowym neonatologicznym w Nicei, bo ludzi tam pracujących, a już zwłaszcza pielęgniarza Erica, to mogłabym po rękach, stopach i nie wiem po czym jeszcze całować za to, jak traktowali w szpitalu mnie i moje dziecko. Takiego szacunku, takiego oddania sprawie - nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Również pobyt mojego maleństwa na oddziale neonatologicznym w Cannes, pomimo, iż to były najtrudniejsze i najstraszniejsze cztery tygodnie w moim życiu - to ze względu na ludzi tam pracujących, na warunki tam panujące - wspominam wspaniale.
6. Przenośne czytniki w sklepach, a także sklepy typu drive i direct
Przejdźmy do bardziej przyziemnych spraw! Zakupy!
Zakupy we Francji to sama przyjemność. Pierwszym moim ulubionym sposobem robienia zakupów było chodzenie po markecie ze specjalnym czytnikiem kodów włożonym do wózka. Tym sposobem sama skanowałam ceny, produkty od razu pakowałam do toreb, a pod koniec robienia zakupów szłam do samoobsługowej kasy, gdzie wkładałam mój czytnik i płaciłam tyle ile sobie zażyczył ;).
Kiedy przeprowadziłam się w inne miejsce, nieco dalej od większych marketów (Mougins), poznałam system kupowania drive i direct. Direct teraz już jest też w Polsce (zakupy z marketów dowożone przez kierowców), ja jedna zdecydowanie wolę drive. Najbardziej lubiłam CasinoDrive - wystarczyło zrobić zakupy przez internet, tak samo jak w przypadku Direct, zadeklarować godzinę odbioru, po czym odebrać zakupy samemu w zadeklarowanym czasie. Dla nas to było wyjście idealne, bo ja robiłam zakupy na sieci w ciągu dnia, a mój mąż odbierał je wracając z pracy (punkt CasinoDrive miał po drodze). Przy czym produkty świeże oraz warzywa i owoce wybierane są przez pracowników obsługujących klienta w punkcie Drive, co niejako jest gwarancją tego, iż będą wybrane te najlepsze, które są (od oceny przez klienta zależą ich premie).
7. Sklepy
W temacie sklepów - sklepy na Lazurowym Wybrzeżu po prostu uwielbiam. Mój naj, naj, najbardziej ulubiony sklep to Villa Verde w Antibes, sklep ogrodniczy, ale z ogromnym działem "twórczym", farby, kredki, modelina, wszystko do scrapbookingu, embossingu, robienia całej masy innych twórczych rzeczy - tam jest. Dodatkowo, w okresie przedświątecznym (czyli cały grudzień) Villa Verde zamienia się w wystawę miniaturowych miasteczek świątecznych (cudowna francuska tradycja, o której bardzo chętnie napiszę innym razem) i pięknych dekoracji :).
Kompleks AXE85 w Grasse, czyli w pewnym sensie centrum handlowe na wolnym powietrzu, a w nim świetne sklepy i wszystko w jednym miejscu: Orchestra, Kiabi, Aubert, Le Grande Recre (czyli cztery moje ulubione sklepy jeśli chodzi o "zaopatrzenie" dla dzieci: ubranka, zabawki, foteliki samochodowe, wózki, wszelkiego typu akcesoria, wszystko co niezbędne), Maisons du Monde - wszystko do domu, meble, dekoracje..., Jennyfer, Etam - czyli dwa sklepy z ubraniami dla dorosłych, La Foir'Fouille - sklep dla majsterkowiczów, Tissus des Ursules - tekstylia. A obok jeszcze restauracje, sklepy spożywcze, apteki. Dla mnie to super miejsce - wszystko czego potrzebuję mogę tam kupić. :))) A wracając do domu w Mougins mogę zajechać jeszcze do Grand Frais (ogromny i tani sklep z warzywami, owocami, w sumie wielki warzywniak, ale tak świeżych i dobrej jakości warzyw i owoców to nigdzie indziej nie widziałam. Uwaga, tu można też kupić kilka polskich produktów, między innymi ogórki kiszone :))) ), do Picard - to sklep tylko i wyłącznie z mrożonkami (tu kupuję pyszne bajgle), do Botanic (również ogrodniczy z działem kreatywnym oraz z działem z rzeczami do domu) oraz do Idea Fete - czyli do sklepu ze wszystkim co nam może być potrzebne do urządzenia imprezy, od wykałaczek, przez kostiumy, balony, zaproszenia, niesamowite dekoracje tematyczne, aż po zastawy jednorazowe (które wyglądają jak najwyższej jakości szło i porcelana) :)).
Osobnym tematem jest GiFi, który również bardzo lubię, aczkolwiek jest to sklep prawie, że z gatunku "wszystko po X złotych", jest tam mydło i powidło, ale można znaleźć bardzo fajne rzeczy :D.
8. Ilość wolnych dni, wakacji, godzin pracy i godzin lunchowych
Ilość wolnych dni, długie przerwy lunchowe, długie wakacje - to wszystko sprawia, że na Lazurowym Wybrzeżu człowiek żyje na zwolnionych obrotach. Czas nie pędzi, nie ma tego szaleńczego pośpiechu, wariactwa. Jest spokój, spokojne spożywanie posiłków, spokojna praca, wszystko w wakacyjnym rytmie. Sam fakt, iż pracuje się tutaj siedem godzin dziennie, też z pewnością ma znaczenie. Tak samo i to, że dzień pracy podzielony jest na dwie części: 9:00 - 12:00, 14:00-18:00, a większość ludzi na lunch wraca do domu lub spotyka się na mieście z rodziną.
9. Programy telewizyjne i komiksy
Banalny punkt, ale ja naprawdę bardzo lubię programy, które są we Francuskiej telewizji.
Absolutnie uwielbiam ilość programów komediowych, niezależnie od tego jak bardzo różnią się poziomem. Nocne stand-up comedy shows, które potrafią być naprawdę doskonałe. Albo produkcje typu Vendredi, Tout est permis avec Arthur (TF1). Uwielbiam francuskie wydanie "Ugotowanych" czyli "Un dîner presque parfait". Akcent Cristiny w "Les Reines du Shopping" i "Nouveau look pour une nouvelle vie" (nasz kolega w nim wystąpił w roli osoby przechodzącej metamorfozę, życie mu się kompletnie po tym odmieniło!), cudowne desery robione w moim absolutnie ulubionym show czyli "Le meilleur pâtissier" z Cyrylem i jego "le regard qui tue". Nawet francuskie Mam Talent jest inne niż polskie i obydwa lubię oglądać tak samo. Każdego dnia wieczorem wpuszczam do swojego domu rodziny z serialiku "Scènes de ménages" - prosty, zabawny, bezproblemowy, przyjemnie relaksujący. Już nie wspominając nawet o "Kasi i Tomku", a raczej o jego francuskim oryginale - "Un gars, une fille" z fantastycznym Jean Dujardin w roli "Tomka".
Ale uwielbiam też francuskie programy dokumentalne, program o oddziale patologii ciąży realizowany w "moim" szpitalu był tym, który kilka miesięcy po porodzie wybił mnie z marazmu i depresji :).
Ba, nie tylko francuskie programy we Francji mi pasują, ale nawet TVN, który tu jest, czyli iTVN - to to co najciekawsze na wszystkich stacjach tvn-owskich, a wszystko bez reklam i z bardzo ciekawymi przerywnikami. :)))
W tym punkcie dodałam jeszcze komiksy - uważam, że to wspaniałe, że we Francji komiksy nie są traktowane jak coś dla dzieci, tylko są to "czytadła" dla każdego. Sklepowe półki aż uginają się od komiksów wszelkiego typu, od dziecinnych, przez zabawne (poszukajcie komiksów autora Thierry Terrasson, pseudonim JIM), poważne, historyczne, erotyczne... dla każdego coś dobrego ;).
10. Amazon Prime, Amazon Groceries, przycisk Amazon... po prostu AMAZON.
Amazon to moja miłość absolutna. Uwielbiam Amazon. Łatwość zakupów. Dostępność produktów. To, że zamawiam coś wieczorem i mam to następnego dnia rano w domu. To, że kiedy kończą mi się pieluchy to wystarczy, że wcisnę zielony guzik, który obok pieluch sobie leży. To, że nie muszę płacić za wysyłkę. No po prostu ideał. Kiedy w końcu Amazon będzie w Polsce???
****
Zdaję sobie sprawę, że ten post może być napisany bardzo chaotycznie. Szczerze mówiąc, nie miałam czasu na żadną korektę, ba, ja go nawet jeszcze nie przeczytałam! Niemalże każdy akapit był pisany w innym skrawku skradzionego czasu podczas drzemek, samodzielnych zabaw czy też spędzania czasu z Babcią - mojego dwulatka. Dwulatka, który każdą sekundę najchętniej spędzałby ze swoją Mamą, czyli ze mną. Co ja absolutnie uwielbiam, ale konsekwencją tego jest chroniczny brak czasu na inne rzeczy :))). Także wybaczcie mi proszę, jeśli nie zgadzają się czasy czy też osoby w powyższym tekście. Kiedyś poprawię! I dodam zdjęcia! :)))
****
Wpis powstał w ramach jesiennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak wygląda krajowe „naj” w oczach Polek mieszkających w różnych zakątkach świata, zapraszam Was tutaj: KLIK
1. Powietrze!
Zanim zamieszkałam we Francji na stale - często do niej przylatywałam. Uwielbiałam ten moment wychodzenia z samolotu, to uderzenie ciepłego i bardzo wilgotnego powietrza. Nawet specjalnie na właśnie ten moment kupiłam sobie koszulkę z napisem "It's hot in here!".
Poza tym: zapach. Francuska riwiera jest miejscem bardzo zielonym, a drzewo, którego okazów jest tu najwięcej to: sosna piniowa. Wyobraźcie sobie teraz zapach - ten miks pinii i świeżości morza... Ach. Uwielbiam. Sporo miasteczek w okolicy ma w nazwie "les pins" (np. Juan-les-Pins, Roquefort-les-Pins), co odnosi się właśnie do piniowych drzew.
Kiedy już zamieszkałam na stałe w tym wspaniałym miejscu - podczas wizyt w Polsce warszawskie powietrze wydało mi się nieznośnie suche i nieprzyjemne.
2. Piękne miejsca
Lazurowe Wybrzeże jest niezaprzeczalnie piękne. Dech w piersi zapiera już nawet widok z góry, kiedy samolot podchodzi do lądowania na pasie lotniska, które mieści się.. na morzu! Ma się ochotę wyciągnąć rękę i pogłaskać fale, tak miękko i aksamitnie wyglądają z góry. A zaraz za lotniskiem - palmy! Wszędzie palmy. :)
Podczas lądowania w Nicei rzuca się też w oczy niezwykły Phoenix Parc, ale by docenić jego piękno trzeba go zobaczyć również z poziomu ziemi :). Trzeba się przygotować na niezły spacer, bo park zajmuje ponad siedem hektarów i jest siedzibą ponad 2500 gatunków roślin! :). Swoje miejsce mają tam kangury, surykatki, żółwie, świnki morskie żyjące w cudnie urządzonym ogrodzie, pomiędzy ludźmi ścieżkami przechadzają się majestatyczne indyki, a jezioro pełne jest niesamowitych ptaków - między innymi mieszkają tam czarne łabędzie i kaczki mandarynki :). Cały park zaprojektowany jest naprawdę doskonale - każdy znajdzie coś dla siebie. Wodospady, strumienie, tańczące fontanny, przejście tunelem z wodnymi ścianami... ale też setki sukulentów zasadzonych rosnących na maleńkich wzgórzach, ogromne woliery z zamieszkującymi je ptakami czy też mini labirynty z żywopłotów. Znajdzie się też coś dla miłośników storczyków, jako, że na terenie parku znajduje się też przepiękne Orchidarium z własnym, tropikalnym, mikroklimatem.
Dla wielbicieli kwiatów i wspaniałych ogrodów idealnym miejscem będzie też Villa Ephrussi de Rothschild mieszcząca się w Saint-Jean-Cap-Ferrat. Sama villa jest niesamowita - dla amatorów architektury z początków XX wieku to prawdziwa gratka, a koneserzy sztuk pięknych z pewnością zachwycą się mnogością obrazów, rzeźb, fantazyjnych mebli, naczyń czy też nawet przedmiotów codziennego użytków, które z całą pewnością nie wyglądają "codziennie". Villa otoczona jest ogromnym ogrodem, podzielonym na strefy tematyczne, znajdzie się tam bambusowy ogród japoński, królewski w swym majestacie ogród różany i inne. Całość przeplatana jest strumieniami, małymi wodospadami oraz fontannami, a co kilka godzin przy głównej fontannie pod oknami villi odbywa się warty obejrzenia pokaz wodny.
Och, ja tak mogłabym pisać bez końca o tym co warto zobaczyć na Lazurowym Wybrzeżu, ale muszę chyba trochę zwolnić, bo potem nikt tego nie przeczyta :D. Moim zdaniem to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Także, w dużym skrócie:
Będąc na południu Francji po prostu TRZEBA przejść się Promenadą Angielską w Nicei, a spacer ten zwieńczyć wspinaniem się na wzgórze zamkowe i rzuceniem oka na panoramę wybrzeża. Z Le Parc de la Colline du Château widok jest niesamowity, widać nie tylko Niceę, ale także Antibes, Juan les Pins, Golfe-Juan czy też Cannes. Jeśli ktoś nie chce wspinać się po małych kamiennych schodkach na samą górę - może też skorzystać z windy, która mieści się bezpośrednio w środku wzgórza, czy też skorzystać z malutkich i uroczych turystycznych pociągów. Tak czy inaczej, niezależnie od drogi, pamiętajcie, żeby po wizycie w parku - wspiąć się również do wodospadu, a potem na samą górę wzgórza, skąd widok jest jeszcze bardziej nieziemski, człowiek ma wrażenie, że stoi na czubku świata :).
Nie zapomnijcie też odwiedzić kamiennych Nicejskich plaży, cudownych plaż w Antibes, uroczych i wąskich plaż w Juan-les-Pins, a także piaszczystych (piasek na wybrzeże przywożony jest z Afryki, bo oryginalnie wszystkie plaże na Lazurowym Wybrzeżu są kamieniste). Koniecznie odwiedźcie Stary Port w Antibes, podczas letnich festiwali można ukryć się ze swoją połówką pomiędzy luksusowymi jachtami i potańczyć do roznoszącej się wszędzie muzyki...
Wielbiciele historii (a także Leonardo DiCaprio) z pewnością chętnie kupią bilet na łódź, która dowiezie ich do Wyspy Świętej Małgorzaty. Można tam odwiedzić muzeum, a także zobaczyć celę Żelaznej Maski. Po obejrzeniu historycznych miejsc warto udać się na spacer dookoła wyspy i spędzić trochę czasu na przepięknych i dość dzikich okolicznych plażach. Woda tam jest niezwykle spokojna i cudownie błękitna. Gdyby ktoś miał ochotę przetransportować się tam w inny sposób, to z Cannes można również przelecieć się na Wyspę helikopterem (jest to jednak znacząco droższe niż bilet na łódź, czyli podstawowy w okolicy środek transportu).
Warto też zajrzeć do Menton, zwłaszcza w okolicy miesięcy zimowych, kiedy to odbywa się tam festiwal cytrusów - odbywa się cudowna parada rzeźb zbudowanych tylko z cytryn i pomarańczy. Ważna informacja dla wielbicieli ruchu "no waste" - po świętowaniu wszystkie owoce są sprzedawane po dużo niższej cenie, a część jest rozdawana :).
Dla amatorów sztuki miejscem koniecznym do zobaczenia jest moje miasteczko - Mougins. Miasto, w którym galerii sztuk jest więcej niż sklepów spożywczych ;). Miasto, w którym rzeźby żyją własnym życiem (znajdź je wszystkie, co sezon są inne!). Miasto, w którym sławni artyści żyli i tworzyli (warto też odwiedzić muzeum Picassa w Antibes). Miasto, z którego wzgórza widok jest tak niesamowity, zwłaszcza wieczorem - że po prostu TRZEBA, trzeba to chociaż raz zobaczyć. Z tarasów widokowych starego miasta widzimy i góry, i wszystkie okoliczne miasteczka, które wieczorem rozświetlają się niczym gwiazdy na niebie, i nawet morze. Coś pięknego, daję słowo.
Ok, Ok. Diav, stop. Tak bardzo kocham to miejsce, że naprawdę aż trudno mi przestać pisać o jego pięknie. Zwłaszcza, że tyle jest do odwiedzenia, tyle do zobaczenia!!! Jeśli ktoś zobaczy Lazurowe Wybrzeże w całej jego krasie i się nie zakocha - będę bardzo, bardzo zdumiona.
3. Świetna rozrywka
Na Lazurowym Wybrzeżu trudno się nudzić. Tutaj cały czas się coś dzieje! Nawet w wolniejszych, "zimowych" miesiącach, miasta i miasteczka są pełne atrakcji. Osobiście najbardziej uwielbiam sezon przed Świętami Bożego Narodzenia. Ach ta feria kolorów, świateł, festiwali, jarmarków świątecznych, pikników, bazarków! Wszędzie dekoracje, miasteczka urządzające gry dla mieszkańców i turystów (np. coroczny kalendarz adwentowy w Mougins, codziennie na Starym Mieście otwiera się inne okienko, które informuje o innej atrakcji), światła, lodowiska (moim zdaniem must-have to wizyta na Starym Mieście podczas jednego ze świątecznych jarmarków - wówczas tworzone jest tam lodowisko, otoczone budkami z fantastycznym lokalnym jedzeniem, organizowane są jazdy konne, jazdy na saniach Świętego Mikołaja i tylko ciekawym paradoksem jest to, że na lodowisku ludzie jeżdżą w czapkach i rękawiczkach, podczas gdy spacerowicze ubrani są dość lekko, bo temperatura z reguły nie spada tam poniżej około 15 stopni :). Tak, nawet w zimie. (Chociaż nie, przepraszam, raz mieliśmy naprawdę chłodną zimę, i chyba temperatura raz spadła nawet do 11 stopni w ciągu dnia!)
Na wiosnę, w lecie, podczas jesieni (chociaż nie oszukujmy się, pory roku jakie znamy w Polsce na Lazurowym Wybrzeżu po prostu nie istnieją, można by było powiedzieć, że mamy tutaj lato, lato, lato i chłodniejszą wiosnę ;) ).
Cote d'Azur to raj jeśli chodzi o rozrywki. Gwarantuję, że absolutnie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Lubisz golf? Nie ma sprawy, wszędzie rozpościerają się przepiękne i urozmaicone pola golfowe. A może mini golf? Polecam ten przy Marineland, malutki park, ale każdy tor do mini golfa jest swoistą ilustracją do innej książki Juliusza Verne'a - Adventure Golf park to doprawdy wspaniała przygoda.
A może lubisz labirynty? Zagadki? Tak? To cudownie, świetnie trafiłaś/trafiłeś, bo tutaj w okolicy znajduje się ogromny labirynt, pełen przeróżnych niespodzianiek, zadań do wykonania, zagadek do rozwiązania, szyfrów do odkodowania (by przejść do każdej kolejnej strefy - trzeba otworzyć drzwi kodem znalezionym w poprzedniej).. Po przejściu całego labiryntu można nawet dostać nagrodę, jeśli poprawnie rozwiąże się dwanaście głównych zagadek! Po drugiej stronie labiryntu jest też ogromna strefa dla dzieci: park linowy, park wodny (nie do pływania, za to z mnóstwem fontann i innych źródeł wody), samochodziki, małe wesołe miasteczko, gokarty, ogromna ogromna wodna poduszka, na której można skakać, trampoliny, salon krzywych luster...! Aż ciężko mi sobie przypomnieć czego tam właściwie NIE MA. :)
Kiedy już odpoczniecie po wizycie w Labiryncie (który co roku ma inny temat przewodni i inne zagadki!) udajcie się do Juan-les-Pins, skąd wypływa żółta łódź ze szklanym dnem - Visiobulle. Atrakcja jakich mało, łódź najpierw wypływa na pełne morze (uwaga, trochę buja), a potem wpływa do Zatoki Miliarderów, skąd obejrzeć można piękne domy znanych ludzi (jeśli ktoś lubi), a co najważniejsze, gdzie morska fauna i flora jest najbogatsza w okolicy. Przez szklane dno można obserwować korale, meduzy, setki kolorowych ryb, muszle, kamienie... to piękne doświadczenie. :)
A jak już jesteśmy przy łodziach, to po prostu niezapomnianym doświadczeniem jest obejrzenie jednego z pokazów sztucznych ogni podczas Festiwalu Sztucznych Ogni w Cannes. Łódź wypływa z kilku okolicznych miasteczek, ale z mojego doświadczenia wynika, iż najłatwiej jest kupić bilety na tą wypływającą z Juan Les Pins. Nie wiem czy potrafię odnaleźć odpowiednie słowa by opisać jakie to wspaniałe wydarzenie. Jak niesamowicie można się poczuć, będąc na jednej z wielu łodzi, płynących w tym samym kierunku, na pełnym morzu, gdy zapada zmierzch, gdy ciemne niebo rozjaśnia się milionem gwiazd, a potem, po dopłynięciu na miejsce, gdy widzimy panoramę rozświetlonego Cannes... Jakie to wspaniałe uczucie, kiedy wszystkie łodzie, jak jeden mąż, włączają tą samą stację radiową, która transmituje muzykę do pokazów i nagle muzyka jest wszędzie, rozlega się zewsząd, sami stajemy się tą muzyką. Łodzie parkują, delikatnie bujają się na falach zatoki, a potem rozpoczyna się pokaz. I nagle jesteśmy w samym środku ferii barw, świateł - fajerwerki idealnie dopasowane do muzyki, zazwyczaj takiej, która wymusza w człowieku emocje (np. Two Steps from Hell). Jesteśmy sami, zamknięci w tym wszystkim, bujający się na falach, a równocześnie jesteśmy razem, ze wszystkimi, bujając się w jednym rytmie, słuchając tej samej muzyki, mając ten sam zachwycony i błogi wyraz twarzy. Ta jedność wszystkich w tym momencie, w obliczu piękna obrazu (sztuczne ognie), muzyki i miejsca (morze z widokiem na Cannes) - to jest coś naprawdę niezapomnianego. Trzeba to zobaczyć chociaż raz :).
Dla wielbicieli dziennych rozrywek wodnych zaproponuję kompleks basenowo-zjeżdzalniowy (również z innymi atrakcjami, jak odegranie bitwy statków z wodnymi armatkami) - AquaSplash. Dla wielbicieli morskich zwierząt tuż obok mieści się największy w Europie park tego typu: Marineland. A dla tych, którzy uważają, że miejsce morskich zwierząt jest w morzu, ale mimo to, chcieli by je obejrzeć, czy też nawet z nimi pobrykać - też mam dobrą nowinę - w Morzu Śródziemnym jest cała masa delfinów ;) i jest bardzo wiele miejsc i portów, które organizują całodzienne wycieczki, których główną atrakcją jest właśnie pływanie w morzu z delfinami.
Oczywiście atrakcji jest dużo, dużo, dużo więcej, ale mam nadzieję, że zachęcę Was do odwiedzin już opisaniem tych kilku z nich :).
4. Dobre jedzenie
Ach, jedzenie na wybrzeżu... Ach. Mnogość przeróżnych restauracji, mnogość doświadczeń kulinarnych (jak na przykład kolacja-niespodzianka spożywana na jachcie na pełnym morzu, przygotowywana zawsze przez innego szefa kuchni), ta wariacja składników... Aż trudno to wszystko opisać. Jeszcze kilkanaście lat temu ciężko było na wybrzeżu znaleźć jedzenie dla wegetarian i wegan, ponieważ Francuzi są mocno mięsożerni, ale ostatnio to zaczęło się zmieniać i w tej chwili ilość wegetariańskich i wegańskich knajpek po prostu zadziwia. Teraz już są prawie wszędzie! Już nie wspominając o wegetariańskich pysznościach w sklepach... No, ale, ja piszę z punktu widzenia wegetarianki właśnie, ale wiem, że mięsożercy również się kuchnią na Lazurowym Wybrzeżu bardzo ekscytują. W Mougins odbywa się co roku wielki festiwal kulinarny, na który warto się wybrać i spróbować przeróżnych mniej i bardziej wyrafinowanych dań.
5. Świetna opieka medyczna
Nie mam dużego porównania do polskiej opieki medycznej, bo nigdy za bardzo jej nie potrzebowałam - ale nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę, że kiedy opieki potrzebowałam - to byłam właśnie we Francji. Kobieta w ciąży traktowana jest we Francji (tudzież przynajmniej na Lazurowym Wybrzeżu, za resztę kraju nie ręczę) jak prawdziwa księżniczka. Ludzie wręcz rzucają się z pomocą nawet kiedy tego osoba ciężarna nie potrzebuje, w sklepach już z daleka byłam wołana do kas bez kolejek, wszyscy się do mnie uśmiechali, a cały (lokalny) świat był dla mnie bardzo przyjazny. Trafiliśmy na cudownego lekarza (William Ibghi), którego z czystym sumieniem polecę absolutnie każdej ciężarnej. Lekarz jest doskonały, ma ogromną wiedzę i naprawdę potrafi pomóc.
Wszystkie leki, które były mi potrzebne w czasie ciąży, a nawet środki pielęgnacyjne itd - pokrywało ubezpieczenie, więc dostawałam je zupełnie za darmo. Wizyty co miesiąc, usg miałam prawie przy każdej wizycie (jeśli chciałam, bo obowiązkowe są trzy podczas ciąży), nikt nigdy nie robił problemu z obecności mojego męża we wszystkich sprawach medycznych. Ba, nawet podczas pobierania krwi trzymał mnie za rękę za każdym razem :).
Ci, którzy mojego bloga znają z wcześniejszych wpisów, wiedzą, że jestem mamą wcześniaczka. Miesiąc leżałam na patologii ciąży - i chociaż był to dla mnie bardzo trudny czas - pod względem opieki nie mogłoby być lepiej. Na oddziale w szpitalu (w Nicei) same pokoje jedynki, z łóżkiem dla partnera lub innej osoby towarzyszącej. W pokojach łazienki, telewizory, Internet, szafa zamykana na klucz, z sejfem w środku. Położne - wspaniałe. Naprawdę, cudowne. Każdego dnia miałam wrażenie, że jestem na oddziale jedyną i najważniejszą pacjentką. Położne znały moje imię, rozmawiały ze mną, robiły wszystko bym czuła się w szpitalu jak najlepiej i stresowała jak najmniej. A propos stresu - gdy tylko wykazałam pierwsze objawy depresji - lekarz psychiatra/psycholog został do mnie sprowadzony w przeciągu zaledwie kilku minut.
Jedzenie, dostosowywanie indywidualnie do każdej pacjentki, po wcześniejszym spotkaniu z dietetyczką - PRZEPYSZNE. Jeśli czegoś nie lubimy, z jakiegoś składnika chcemy zrezygnować - prosimy o ponowne spotkanie z dietetyczką, która uwzględniwszy nasze preferencje ponownie układa menu.
Kiedy potrzebowałam konsultacji kardiologicznej nie musiałam czekać tygodni, czy też miesięcy - mój lekarz wykonał jeden telefon, kardiolog wrócił wcześniej z lunchu i przyjął mnie przed innymi pacjentami jeszcze tego samego dnia.
Czyż to nie wspaniałe?
Już nawet nie wspominam o pobycie mojego dziecka na oddziale ratunkowym neonatologicznym w Nicei, bo ludzi tam pracujących, a już zwłaszcza pielęgniarza Erica, to mogłabym po rękach, stopach i nie wiem po czym jeszcze całować za to, jak traktowali w szpitalu mnie i moje dziecko. Takiego szacunku, takiego oddania sprawie - nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Również pobyt mojego maleństwa na oddziale neonatologicznym w Cannes, pomimo, iż to były najtrudniejsze i najstraszniejsze cztery tygodnie w moim życiu - to ze względu na ludzi tam pracujących, na warunki tam panujące - wspominam wspaniale.
6. Przenośne czytniki w sklepach, a także sklepy typu drive i direct
Przejdźmy do bardziej przyziemnych spraw! Zakupy!
Zakupy we Francji to sama przyjemność. Pierwszym moim ulubionym sposobem robienia zakupów było chodzenie po markecie ze specjalnym czytnikiem kodów włożonym do wózka. Tym sposobem sama skanowałam ceny, produkty od razu pakowałam do toreb, a pod koniec robienia zakupów szłam do samoobsługowej kasy, gdzie wkładałam mój czytnik i płaciłam tyle ile sobie zażyczył ;).
Kiedy przeprowadziłam się w inne miejsce, nieco dalej od większych marketów (Mougins), poznałam system kupowania drive i direct. Direct teraz już jest też w Polsce (zakupy z marketów dowożone przez kierowców), ja jedna zdecydowanie wolę drive. Najbardziej lubiłam CasinoDrive - wystarczyło zrobić zakupy przez internet, tak samo jak w przypadku Direct, zadeklarować godzinę odbioru, po czym odebrać zakupy samemu w zadeklarowanym czasie. Dla nas to było wyjście idealne, bo ja robiłam zakupy na sieci w ciągu dnia, a mój mąż odbierał je wracając z pracy (punkt CasinoDrive miał po drodze). Przy czym produkty świeże oraz warzywa i owoce wybierane są przez pracowników obsługujących klienta w punkcie Drive, co niejako jest gwarancją tego, iż będą wybrane te najlepsze, które są (od oceny przez klienta zależą ich premie).
7. Sklepy
W temacie sklepów - sklepy na Lazurowym Wybrzeżu po prostu uwielbiam. Mój naj, naj, najbardziej ulubiony sklep to Villa Verde w Antibes, sklep ogrodniczy, ale z ogromnym działem "twórczym", farby, kredki, modelina, wszystko do scrapbookingu, embossingu, robienia całej masy innych twórczych rzeczy - tam jest. Dodatkowo, w okresie przedświątecznym (czyli cały grudzień) Villa Verde zamienia się w wystawę miniaturowych miasteczek świątecznych (cudowna francuska tradycja, o której bardzo chętnie napiszę innym razem) i pięknych dekoracji :).
Kompleks AXE85 w Grasse, czyli w pewnym sensie centrum handlowe na wolnym powietrzu, a w nim świetne sklepy i wszystko w jednym miejscu: Orchestra, Kiabi, Aubert, Le Grande Recre (czyli cztery moje ulubione sklepy jeśli chodzi o "zaopatrzenie" dla dzieci: ubranka, zabawki, foteliki samochodowe, wózki, wszelkiego typu akcesoria, wszystko co niezbędne), Maisons du Monde - wszystko do domu, meble, dekoracje..., Jennyfer, Etam - czyli dwa sklepy z ubraniami dla dorosłych, La Foir'Fouille - sklep dla majsterkowiczów, Tissus des Ursules - tekstylia. A obok jeszcze restauracje, sklepy spożywcze, apteki. Dla mnie to super miejsce - wszystko czego potrzebuję mogę tam kupić. :))) A wracając do domu w Mougins mogę zajechać jeszcze do Grand Frais (ogromny i tani sklep z warzywami, owocami, w sumie wielki warzywniak, ale tak świeżych i dobrej jakości warzyw i owoców to nigdzie indziej nie widziałam. Uwaga, tu można też kupić kilka polskich produktów, między innymi ogórki kiszone :))) ), do Picard - to sklep tylko i wyłącznie z mrożonkami (tu kupuję pyszne bajgle), do Botanic (również ogrodniczy z działem kreatywnym oraz z działem z rzeczami do domu) oraz do Idea Fete - czyli do sklepu ze wszystkim co nam może być potrzebne do urządzenia imprezy, od wykałaczek, przez kostiumy, balony, zaproszenia, niesamowite dekoracje tematyczne, aż po zastawy jednorazowe (które wyglądają jak najwyższej jakości szło i porcelana) :)).
Osobnym tematem jest GiFi, który również bardzo lubię, aczkolwiek jest to sklep prawie, że z gatunku "wszystko po X złotych", jest tam mydło i powidło, ale można znaleźć bardzo fajne rzeczy :D.
8. Ilość wolnych dni, wakacji, godzin pracy i godzin lunchowych
Ilość wolnych dni, długie przerwy lunchowe, długie wakacje - to wszystko sprawia, że na Lazurowym Wybrzeżu człowiek żyje na zwolnionych obrotach. Czas nie pędzi, nie ma tego szaleńczego pośpiechu, wariactwa. Jest spokój, spokojne spożywanie posiłków, spokojna praca, wszystko w wakacyjnym rytmie. Sam fakt, iż pracuje się tutaj siedem godzin dziennie, też z pewnością ma znaczenie. Tak samo i to, że dzień pracy podzielony jest na dwie części: 9:00 - 12:00, 14:00-18:00, a większość ludzi na lunch wraca do domu lub spotyka się na mieście z rodziną.
9. Programy telewizyjne i komiksy
Banalny punkt, ale ja naprawdę bardzo lubię programy, które są we Francuskiej telewizji.
Absolutnie uwielbiam ilość programów komediowych, niezależnie od tego jak bardzo różnią się poziomem. Nocne stand-up comedy shows, które potrafią być naprawdę doskonałe. Albo produkcje typu Vendredi, Tout est permis avec Arthur (TF1). Uwielbiam francuskie wydanie "Ugotowanych" czyli "Un dîner presque parfait". Akcent Cristiny w "Les Reines du Shopping" i "Nouveau look pour une nouvelle vie" (nasz kolega w nim wystąpił w roli osoby przechodzącej metamorfozę, życie mu się kompletnie po tym odmieniło!), cudowne desery robione w moim absolutnie ulubionym show czyli "Le meilleur pâtissier" z Cyrylem i jego "le regard qui tue". Nawet francuskie Mam Talent jest inne niż polskie i obydwa lubię oglądać tak samo. Każdego dnia wieczorem wpuszczam do swojego domu rodziny z serialiku "Scènes de ménages" - prosty, zabawny, bezproblemowy, przyjemnie relaksujący. Już nie wspominając nawet o "Kasi i Tomku", a raczej o jego francuskim oryginale - "Un gars, une fille" z fantastycznym Jean Dujardin w roli "Tomka".
Ale uwielbiam też francuskie programy dokumentalne, program o oddziale patologii ciąży realizowany w "moim" szpitalu był tym, który kilka miesięcy po porodzie wybił mnie z marazmu i depresji :).
Ba, nie tylko francuskie programy we Francji mi pasują, ale nawet TVN, który tu jest, czyli iTVN - to to co najciekawsze na wszystkich stacjach tvn-owskich, a wszystko bez reklam i z bardzo ciekawymi przerywnikami. :)))
W tym punkcie dodałam jeszcze komiksy - uważam, że to wspaniałe, że we Francji komiksy nie są traktowane jak coś dla dzieci, tylko są to "czytadła" dla każdego. Sklepowe półki aż uginają się od komiksów wszelkiego typu, od dziecinnych, przez zabawne (poszukajcie komiksów autora Thierry Terrasson, pseudonim JIM), poważne, historyczne, erotyczne... dla każdego coś dobrego ;).
10. Amazon Prime, Amazon Groceries, przycisk Amazon... po prostu AMAZON.
Amazon to moja miłość absolutna. Uwielbiam Amazon. Łatwość zakupów. Dostępność produktów. To, że zamawiam coś wieczorem i mam to następnego dnia rano w domu. To, że kiedy kończą mi się pieluchy to wystarczy, że wcisnę zielony guzik, który obok pieluch sobie leży. To, że nie muszę płacić za wysyłkę. No po prostu ideał. Kiedy w końcu Amazon będzie w Polsce???
****
Zdaję sobie sprawę, że ten post może być napisany bardzo chaotycznie. Szczerze mówiąc, nie miałam czasu na żadną korektę, ba, ja go nawet jeszcze nie przeczytałam! Niemalże każdy akapit był pisany w innym skrawku skradzionego czasu podczas drzemek, samodzielnych zabaw czy też spędzania czasu z Babcią - mojego dwulatka. Dwulatka, który każdą sekundę najchętniej spędzałby ze swoją Mamą, czyli ze mną. Co ja absolutnie uwielbiam, ale konsekwencją tego jest chroniczny brak czasu na inne rzeczy :))). Także wybaczcie mi proszę, jeśli nie zgadzają się czasy czy też osoby w powyższym tekście. Kiedyś poprawię! I dodam zdjęcia! :)))
****
Wpis powstał w ramach jesiennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak wygląda krajowe „naj” w oczach Polek mieszkających w różnych zakątkach świata, zapraszam Was tutaj: KLIK
Wednesday, July 26, 2017
Dwa i pół roku Małego Księcia!
Dwudziestego drugiego lipca nasz Mały Książę skończył dwa i pół roku. Takie pół-urodziny, hihi. :)
Zdecydowanie ściemniały mu włosy, chociaż jeszcze nie ma tak ciemnych jak my. Ściemniały mu też oczy, teraz są w sumie bursztynowe, z zielonymi środkami. Waży 15kg, wzrostu nie sprawdzałam (próbowałam, ale nie wyszło), ale ubranka nosi wciąż 92/98. Ostatnio byliśmy u fryzjera i pani fryzjerka obcięła go dużej krócej niż miała to zrobić, więc z niecierpliwością czekamy aż mu trochę włosy odrosną ;).
Jest bardzo szybki, biega jak rakieta. Wspina się trochę, ale najchętniej trzymając Mamusię (vide moi) za rękę. Woli biegać niż chodzić, niestety na ulicy jesteśmy jedną z tych rodzin, która kurczowo trzyma dziecko za rękę, bowiem wystarczy uchwyt poluzować, a on już biegnie przed siebie. Kocha biegać. Ale wie też, na szczęście, że przed ulicą, na żółtym chodniku, należy się zatrzymać ("yellow road - stop"), oraz co oznaczają światła: "red is stop and green is go!".
Ma też sporo różnych ulubionych rzeczy i są to bardzo wyraźne preferencje. Uwielbia piosenkę Bicycle Race (Queen) i często ją sobie podśpiewuje. Kocha... parmezan. Do tego stopnia, że potrafi wpaść w histerię, jeśli go nie dostanie ;). Uwielbia PJ Masks i Puffin Rock, ale ostatnio zainteresował się też bardziej Tygryskiem Danielem (Daniel The Tiger). Ma fenomenalną pamięć, co mnie ciągle zaskakuje.
Mówi głównie po angielsku, ale też do Babci zaczyna mówić po polsku, więc jest nieźle. A żeby było jeszcze było śmieszniej to w to wszystko wplątuje też poszczególne słowa po francusku, czyli np. zamiast powiedzieć "to jest tata", albo "this is daddy" to on mówi: "c'est tata" (czytaj: se tata"). Mówi bardzo dużo, budzi się rano i opowiada mi co mu się śniło :). Aczkolwiek, jeśli nie zna/nie pamięta/nie chce mu się powiedzieć jakiegoś słowa to wciąż opisuje wszystko kolorami i kształtami. Niektóre słowa są kompletnie wymyślone przez niego i nie wiem skąd mu się wzięły, jak np. kolor biały to "kuci" tudzież "kote". Pojęcia nie mam dlaczego. Nie mówi jeszcze głoski L, wiec kiedy mówi o sobie to mówi Joki (zamiast Loki, bo tak ma na imię). Gorzej kiedy mówi (po angielsku) coś o zegarku... (hihihi) i zamiast "clock" mówi "cock", hihi.
O sobie też mówi, że jest duży - "I'm biiiig!!!!", ale czasami się przejęzycza i wtedy wychodzi mu: "I'm GEEK" :D. Kiedy chce zrobić coś sam to woła do nas: "me, me, me, me!", ale zauważyłam ostatnio, że do Babci woła "ja, ja, ja!".
Tworzy zdania, w pierwszym odruchu napisałam, że krótkie, ale tak naprawdę to te zdania są coraz dłuższe, na przykład: "let's go a baba brum brum" (zamiast "do" lub angielskiego "to" mówi francuskie "a" ) ("chodźmy do samochodu babci"). "Let's go a wash ams" (chodźmy umyć ręce - to mówi po każdym posiłku i zawsze kiedy się ubrudzi :D ).
Z jedzeniem jest bardzo różnie. Odmawia jedzenia wszelakich zup i normalnie chyba zrobił mi ostatnio uprzejmość, bo zjadł pół talerza zupy kiedy pojechaliśmy do mojej Babci. Jego absolutnie ulubionym posiłkiem jest penne w sosie śmietanowo-serowym, oczywiście z parmezanem. W drugiej kolejności spaghetti z sosem pomidorowym. Uwielbia parówki sojowe, ale tylko śniadaniowe, classic mają dla niego za twardą skórkę i nie chce ich jeść. Na śniadanie je płatki czekoladowe z serkiem waniliowym, czasami dogryzie jeszcze kanapką (sukces: przestał wreszcie rozbierać kanapki na czynniki pierwsze). Lubi pizzę, zwłaszcza domową :). Uwielbia pomidory. Ostatnio zaczął lubić też żółtko jajka (coś, co wcześniej było dla niego kompletnie niejadalne). Do niedawna bardzo lubił wszelkie placki i naleśniki - ale ostatnio jakoś mniej. Frytkami nie pogardzi NIGDY. :) Ale najchętniej to by się żywił parmezanem. I moim mlekiem (bo wciąż jest też na piersi).
Świetnie gra w MEMO (gramy kartami ze zwierzątkami z IKEI), ale ma problem z układaniem puzzli - nie wiem dlaczego, ale jakoś nie widzi w nich sensu. Nie wiem czy nie zdaje sobie sprawy, że puzzle tworzą większy obrazek? Nie ma dla niego znaczenia czy puzzle w ogóle do siebie pasują, jak nie pasują to po prostu kładzie jeden na drugi. Za to rysuje fantastycznie (tzn "fantastycznie jak na dwulatka"). Uwielbia bawić się wodą. Uwielbia spędzać czas ze mną, najchętniej cały czas mnie w jakimś stopniu dotykając :). Scenariusze jego ostatnich zabaw są głównie na jedno kopyto - coś się dzieje jakiejś zabawce (np samochód wpada w dziurę) i ta zabawka głośno woła na pomoc inną (np. wóz strażacki - łołoł) "HELP HELP HELP red łołoł, help!". Wówczas ja (albo inny towarzysz zabawy) musi tej biednej zabawce pomóc. I tak wiele razy pod rząd ;).
Ach, zapomniałabym :D. Jeździ na tygryskowym rowerku biegowym ("go a orange bicycle!") i oczywiście zawsze w kasku ("orange bicycle hat"). Bardzo to lubi :). Chodzimy z nim na pobliskie boisko gdzie nie musimy go cały czas łapać i może się wyjeździć i wybiegać do woli :).
Ma też swój tablet (w sumie od dawna) i ma do niego dostęp kiedy chce. Ale to wcale nie znaczy, że siedzi non stop przed ekranem, bo głównie woli inne aktywności :). Dopiero kiedy jest zmęczony, znudzony, albo źle się czuje - to wybierze iPada. Częściej gra w coś niż ogląda kreskówki. Gry (dostosowane do jego wieku) rozgryza błyskawicznie i nawet jak dostanie kompletnie nową to już po minucie-dwóch wie dokładnie o co chodzi i co trzeba robić. Najczęściej gra w gry Sago Mini, ale jego ulubionymi aplikacjami są appki edukacyjne i muzyczne. Uwielbia grać na różnych instrumentach, zwłaszcza na pianinie (również realnym, bo od swojego Dziadka dostał na urodziny piękny i wielki keyboard Casio), uwielbia gry z alfabetem (Metamorphabet to jego ulubiona), z liczeniem (a właśnie, zna liczby do 10, a liczy (dodaje, odejmuje) póki co tylko do trzech) i z rysowaniem. Bardzo lubi też oglądać na YT filmiki Blippiego ;).
Śpi coraz lepiej, ewidentnie minęła ta faza z budzeniem się o północy czy o drugiej w nocy i niespaniem przez kolejne kilka godzin. W tym miesiącu zdarzyło się dosłownie dwa razy, za pierwszym razem bo miał zły sen, a za drugim razem pod naszymi oknami koty postanowiły sobie urządzić bójkę i były takie odgłosy, że Mały Książę kompletnie się rozbudził, więc bawiliśmy się do piątej rano. ;)
Losowe rzeczy, które mi się jeszcze przypomniały tuż przed publikacją postu:
Na podwórku często bawi się z trochę młodszą dziewczynką.
Bardzo lubi robić zdjęcia :)).
Do rysowania i pisania używa wciąż obydwu rąk, chociaż mam wrażenie, że lekko preferuje prawą.
Robimy małe podchody z nocnikiem, ale jest na to jeszcze za wcześnie.
Ma tyle energii...! Nie wiem skąd, doprawdy, ale jest po prostu wulkanem energii.
Wciąż ma jedną drzemkę w ciągu dnia, która trwa od 45minut do 2,5h.
Przykładowe rysunki:
Samochód:
Jabłko:
Tata:
Purple titi uuuhu - czyli fioletowy ptak-sowa
I kilka (tym razem dosłownie kilka) innych zdjęć:
Zdecydowanie ściemniały mu włosy, chociaż jeszcze nie ma tak ciemnych jak my. Ściemniały mu też oczy, teraz są w sumie bursztynowe, z zielonymi środkami. Waży 15kg, wzrostu nie sprawdzałam (próbowałam, ale nie wyszło), ale ubranka nosi wciąż 92/98. Ostatnio byliśmy u fryzjera i pani fryzjerka obcięła go dużej krócej niż miała to zrobić, więc z niecierpliwością czekamy aż mu trochę włosy odrosną ;).
Jest bardzo szybki, biega jak rakieta. Wspina się trochę, ale najchętniej trzymając Mamusię (vide moi) za rękę. Woli biegać niż chodzić, niestety na ulicy jesteśmy jedną z tych rodzin, która kurczowo trzyma dziecko za rękę, bowiem wystarczy uchwyt poluzować, a on już biegnie przed siebie. Kocha biegać. Ale wie też, na szczęście, że przed ulicą, na żółtym chodniku, należy się zatrzymać ("yellow road - stop"), oraz co oznaczają światła: "red is stop and green is go!".
Ma też sporo różnych ulubionych rzeczy i są to bardzo wyraźne preferencje. Uwielbia piosenkę Bicycle Race (Queen) i często ją sobie podśpiewuje. Kocha... parmezan. Do tego stopnia, że potrafi wpaść w histerię, jeśli go nie dostanie ;). Uwielbia PJ Masks i Puffin Rock, ale ostatnio zainteresował się też bardziej Tygryskiem Danielem (Daniel The Tiger). Ma fenomenalną pamięć, co mnie ciągle zaskakuje.
Mówi głównie po angielsku, ale też do Babci zaczyna mówić po polsku, więc jest nieźle. A żeby było jeszcze było śmieszniej to w to wszystko wplątuje też poszczególne słowa po francusku, czyli np. zamiast powiedzieć "to jest tata", albo "this is daddy" to on mówi: "c'est tata" (czytaj: se tata"). Mówi bardzo dużo, budzi się rano i opowiada mi co mu się śniło :). Aczkolwiek, jeśli nie zna/nie pamięta/nie chce mu się powiedzieć jakiegoś słowa to wciąż opisuje wszystko kolorami i kształtami. Niektóre słowa są kompletnie wymyślone przez niego i nie wiem skąd mu się wzięły, jak np. kolor biały to "kuci" tudzież "kote". Pojęcia nie mam dlaczego. Nie mówi jeszcze głoski L, wiec kiedy mówi o sobie to mówi Joki (zamiast Loki, bo tak ma na imię). Gorzej kiedy mówi (po angielsku) coś o zegarku... (hihihi) i zamiast "clock" mówi "cock", hihi.
O sobie też mówi, że jest duży - "I'm biiiig!!!!", ale czasami się przejęzycza i wtedy wychodzi mu: "I'm GEEK" :D. Kiedy chce zrobić coś sam to woła do nas: "me, me, me, me!", ale zauważyłam ostatnio, że do Babci woła "ja, ja, ja!".
Tworzy zdania, w pierwszym odruchu napisałam, że krótkie, ale tak naprawdę to te zdania są coraz dłuższe, na przykład: "let's go a baba brum brum" (zamiast "do" lub angielskiego "to" mówi francuskie "a" ) ("chodźmy do samochodu babci"). "Let's go a wash ams" (chodźmy umyć ręce - to mówi po każdym posiłku i zawsze kiedy się ubrudzi :D ).
Z jedzeniem jest bardzo różnie. Odmawia jedzenia wszelakich zup i normalnie chyba zrobił mi ostatnio uprzejmość, bo zjadł pół talerza zupy kiedy pojechaliśmy do mojej Babci. Jego absolutnie ulubionym posiłkiem jest penne w sosie śmietanowo-serowym, oczywiście z parmezanem. W drugiej kolejności spaghetti z sosem pomidorowym. Uwielbia parówki sojowe, ale tylko śniadaniowe, classic mają dla niego za twardą skórkę i nie chce ich jeść. Na śniadanie je płatki czekoladowe z serkiem waniliowym, czasami dogryzie jeszcze kanapką (sukces: przestał wreszcie rozbierać kanapki na czynniki pierwsze). Lubi pizzę, zwłaszcza domową :). Uwielbia pomidory. Ostatnio zaczął lubić też żółtko jajka (coś, co wcześniej było dla niego kompletnie niejadalne). Do niedawna bardzo lubił wszelkie placki i naleśniki - ale ostatnio jakoś mniej. Frytkami nie pogardzi NIGDY. :) Ale najchętniej to by się żywił parmezanem. I moim mlekiem (bo wciąż jest też na piersi).
Świetnie gra w MEMO (gramy kartami ze zwierzątkami z IKEI), ale ma problem z układaniem puzzli - nie wiem dlaczego, ale jakoś nie widzi w nich sensu. Nie wiem czy nie zdaje sobie sprawy, że puzzle tworzą większy obrazek? Nie ma dla niego znaczenia czy puzzle w ogóle do siebie pasują, jak nie pasują to po prostu kładzie jeden na drugi. Za to rysuje fantastycznie (tzn "fantastycznie jak na dwulatka"). Uwielbia bawić się wodą. Uwielbia spędzać czas ze mną, najchętniej cały czas mnie w jakimś stopniu dotykając :). Scenariusze jego ostatnich zabaw są głównie na jedno kopyto - coś się dzieje jakiejś zabawce (np samochód wpada w dziurę) i ta zabawka głośno woła na pomoc inną (np. wóz strażacki - łołoł) "HELP HELP HELP red łołoł, help!". Wówczas ja (albo inny towarzysz zabawy) musi tej biednej zabawce pomóc. I tak wiele razy pod rząd ;).
Ach, zapomniałabym :D. Jeździ na tygryskowym rowerku biegowym ("go a orange bicycle!") i oczywiście zawsze w kasku ("orange bicycle hat"). Bardzo to lubi :). Chodzimy z nim na pobliskie boisko gdzie nie musimy go cały czas łapać i może się wyjeździć i wybiegać do woli :).
Ma też swój tablet (w sumie od dawna) i ma do niego dostęp kiedy chce. Ale to wcale nie znaczy, że siedzi non stop przed ekranem, bo głównie woli inne aktywności :). Dopiero kiedy jest zmęczony, znudzony, albo źle się czuje - to wybierze iPada. Częściej gra w coś niż ogląda kreskówki. Gry (dostosowane do jego wieku) rozgryza błyskawicznie i nawet jak dostanie kompletnie nową to już po minucie-dwóch wie dokładnie o co chodzi i co trzeba robić. Najczęściej gra w gry Sago Mini, ale jego ulubionymi aplikacjami są appki edukacyjne i muzyczne. Uwielbia grać na różnych instrumentach, zwłaszcza na pianinie (również realnym, bo od swojego Dziadka dostał na urodziny piękny i wielki keyboard Casio), uwielbia gry z alfabetem (Metamorphabet to jego ulubiona), z liczeniem (a właśnie, zna liczby do 10, a liczy (dodaje, odejmuje) póki co tylko do trzech) i z rysowaniem. Bardzo lubi też oglądać na YT filmiki Blippiego ;).
Śpi coraz lepiej, ewidentnie minęła ta faza z budzeniem się o północy czy o drugiej w nocy i niespaniem przez kolejne kilka godzin. W tym miesiącu zdarzyło się dosłownie dwa razy, za pierwszym razem bo miał zły sen, a za drugim razem pod naszymi oknami koty postanowiły sobie urządzić bójkę i były takie odgłosy, że Mały Książę kompletnie się rozbudził, więc bawiliśmy się do piątej rano. ;)
Losowe rzeczy, które mi się jeszcze przypomniały tuż przed publikacją postu:
Na podwórku często bawi się z trochę młodszą dziewczynką.
Bardzo lubi robić zdjęcia :)).
Do rysowania i pisania używa wciąż obydwu rąk, chociaż mam wrażenie, że lekko preferuje prawą.
Robimy małe podchody z nocnikiem, ale jest na to jeszcze za wcześnie.
Ma tyle energii...! Nie wiem skąd, doprawdy, ale jest po prostu wulkanem energii.
Wciąż ma jedną drzemkę w ciągu dnia, która trwa od 45minut do 2,5h.
Przykładowe rysunki:
Samochód:
Jabłko:
Tata:
Purple titi uuuhu - czyli fioletowy ptak-sowa
I kilka (tym razem dosłownie kilka) innych zdjęć:
Thursday, July 6, 2017
Myśli roztrzepane
Lato, lipiec, dzień powszedni. Jest upał, aczkolwiek nasz balkon ma dach, więc jest ładnie zacieniony; na bardzo delikatnym wietrze leniwie poruszają się liście naszego rododendrona . Przez cały dzień grają cykady, cyk cyk cyk cyk cyk, cykając swoje rozkoszne, miłosne piosenki... czasami towarzyszą im ptaki oraz ciche szumienie klimatyzacji. Jest wakacyjnie, leniwie, przyjemnie.
12:00! Ludzie wracają do domów, otwierają się okna, balkony, słychać szczęk naczyń, sztućców, a kilkanaście minut później gwar rozmów i dzwonienie widelców uderzających delikatnie o talerze. Dużo ludzi je na balkonach! Mój mąż też wraca z pracy, 12:15-12:20 pojawia się w drzwiach i kolejne półtorej godziny spędzamy razem, leniwie jedząc lunch (w gorące lato najlepiej sprawdzają się nam zimne sałatki na bazie makaronu) i oglądając serial.
Uwielbiam tą rzeczywistość z południa Francji, to jest jedno z tych wspomnień, które sprawiają, że teraz, będąc w Polsce, tęsknię za Francją bardzo, bardzo. :)
12:00! Ludzie wracają do domów, otwierają się okna, balkony, słychać szczęk naczyń, sztućców, a kilkanaście minut później gwar rozmów i dzwonienie widelców uderzających delikatnie o talerze. Dużo ludzi je na balkonach! Mój mąż też wraca z pracy, 12:15-12:20 pojawia się w drzwiach i kolejne półtorej godziny spędzamy razem, leniwie jedząc lunch (w gorące lato najlepiej sprawdzają się nam zimne sałatki na bazie makaronu) i oglądając serial.
Uwielbiam tą rzeczywistość z południa Francji, to jest jedno z tych wspomnień, które sprawiają, że teraz, będąc w Polsce, tęsknię za Francją bardzo, bardzo. :)
Friday, May 19, 2017
Nasza historia część siódma, czyli NeoNat w Cannes - Pierwszy miesiąc Małego Księcia !
Ostatnio pisałam o przewiezieniu Małego Księcia z Nicei do Cannes oraz o tym, że po przyjeździe dostaliśmy małe prezenty - wyprawkę ze szpitala w Nicei oraz Żabkę z odciskami stópek i zdjęciem na powitanie w szpitalu w Cannes - http://buszujacwefrancji.blogspot.fr/2017/03/nasza-historia-czesc-szosta-neonat.html .
Oddział neonatologiczny w Cannes jest zupełnie, ale to zupełnie inny niż olbrzymi oddział w Nicei. Przede wszystkim - bardzo kameralny, cały oddział to zaledwie cztery pokoje, a w każdym pokoju maksymalnie po dwa inkubatory/łóżeczka. Każdy pokój ma dekoracje tematyczne - w pierwszym jest dżungla, w ostatnim morze i plaża. W pozostałych dwóch nie wiem - bo nie byłam :).
Każdy rodzic dostaje swoją szafkę i kluczyk do niej, a szafka jest oznaczona imieniem dziecka do końca jego pobytu w szpitalu. Każde dziecko ma swoją pozytywkę i projektor, każda mama dostaje poduszkę do karmienia, która na czas pobytu dziecka w szpitalu oznaczana jest jego imieniem (aby było higienicznie). Wszyscy rodzice dostają wygodne fotele i krzesła, ponownie - na czas pobytu dziecka w szpitalu są one oznaczane imieniem dziecka.
Babcie i dziadkowie mogą wejść raz na tydzień, na krótko, a jeśli chcą zobaczyć dziecko na dłużej to jest specjalny pokój odwiedzin, z szybą po środku, rodzice z dziećmi po jednej stronie, dziadkowie po drugiej ;). Dlaczego takie dziwne zasady? Pielęgniarki stwierdziły, że doświadczenie ich tego nauczyło - dziadkowie, zwłaszcza babcie ponoć, zawsze mają dużo do powiedzenia i chcą udzielać rad itd itp, a to stresuje młode mamy. A jeśli mama jest zestresowana - to dziecko również... więc aby dziecku było jak najlepiej - młode mamy trzyma się z daleka od babć ;). W tym pokoju do odwiedzin, po stronie odwiedzających są również bardzo wygodne fotele, woda do picia oraz telewizor, który można sobie włączyć czekając aż rodzice z dzieckiem się pojawią.
Na oddziale znajduje się również pokój do karmienia oraz do odciągania mleka, jeśli ktoś nie chce karmić/odciągać "na widoku", w pokoju dziecka.
Zdjęcia z naszego pobytu (cztery tygodnie):
Pierwsze ubranka, które kupiliśmy dla Małego Księcia <3, rozmiar 000, ale na początku w nich pływał, takie były dla niego wielkie!
Pierwszy ból brzuszka Małego Księcia - kiedy został przekarmiony, o tym będzie poniżej. A tu chwyt typu "małpka na gałęzi" - pomogło natychmiast. :)
Loki w Cannes miał opiekę znakomitą. Pielęgniarki go lubiły, zajmowały się nim cudnie... Nocna pielęgniarka robiła mu masaże oliwką. Pieluszkę miał zmienianą co dwie godziny. Pielęgniarki mówiły do niego per "crevette" bo taki był malutki :). Przez pierwsze dwa tygodnie przychodziliśmy do niego razem, codziennie, od "po lunchu" aż do wieczora, kiedy to musieliśmy wracać do domu, bo tam już na mnie czekała pielęgniarka z zastrzykami (zastrzyki przeciwzakrzepowe miałam robione codziennie przez łącznie trzy tygodnie - tydzień w szpitalu i dwa tygodnie w domu). Przez pozostałe dwa Francuz mnie zawoził przed powrotem do pracy po lunchu i przychodził do mnie dopiero po pracy.
Co tydzień pielęgniarka miała mi też pobierać krew - ale, podobnie jak to było w szpitalu tuż przed wyjściem - nie dało się. Nie wiem czy moje żyły były zbyt zmęczone codziennym pobieraniem krwi w takiej ilości, przez ponad miesiąc, czy może były zmęczone kroplówkami - ale pierwszy raz po ciąży udało mi się pobrać krew dopiero trzy tygodnie po operacji. I tego samego dnia też zrobił mi się zakrzep. Pomimo cudownych pończoch uciskowych, które dostałam w aptece, robionych dla mnie na wymiar (śliczne, naprawdę, nikt by nie powiedział, że to medyczne - czarne, z przepiękną koronką, samonośne), pomimo zastrzyków przeciwzakrzepowych - puf, zrobił mi się zakrzep. To był okropny dzień. Wieczorem pojechaliśmy na ER, ale nie było już technika od USG i powiedziano, że jedyne co mogą zrobić to faktycznie przyjąć mnie do szpitala, zrobić mi wówczas USG bezpośrednio na oddziale - ale, żebym miała świadomość, nie będą mogli mnie wypuścić dopóki zakrzep nie zniknie. Zrezygnowałam. Zamiast tego poszłam do Małego Księcia, gdzie zostaliśmy do późnej nocy.
Dobrą stroną tego wydarzenia było to, że dzięki temu poznałam nocną pielęgniarkę, która nauczyła mnie masażu mojego maleństwa, poleciła mi też różne oliwki i kosmetyki. Poznałam też drugą nocną pielęgniarkę i to była jedyna pielęgniarka, której nie polubiłam, bowiem była bardzo ostra i nieprzyjemna w obyciu, również w stosunku do dzieci. Pocieszałam się tylko tym, że może po prostu miały zły dzień (noc) :).
Ten miesiąc z dala od Małego Księcia, jeżdżenie do niego tylko w ciągu dnia, wracanie wieczorem do domu, godziny odciągania mleka, próby uczenia Małego Księcia picia z piersi... teraz zaczynam już coraz mniej to pamiętać, ale wówczas to był dla mnie dramat, płakałam każdego wieczora, kiedy z zapadającym za oknami samochodu mrokiem wracaliśmy do domu. Bez Małego Księcia.
Jednakże moje odczucia moimi odczuciami - ale do szpitala nie mogę mieć żadnych zarzutów. Był wspaniały. Traktowali wspaniale mnie i mojego syna. Kiedy miałam mieć wizytę kontrolną u lekarza, moja lekarka przychodziła do mnie na oddział neonatologiczny. Wszyscy lekarze o mnie dbali, nawet jeśli nie byłam ich pacjentką. Wszyscy dbali cudownie o mojego Małego Księcia - włącznie z tym, że kiedy był już na tyle świadomy, że wiedział, że jest sam w pokoju i bardzo tego nie chciał (płakał) to dziewczyny brały go w łóżeczku do dyżurki. Żeby nie był sam :).
Za każdym razem kiedy dzwoniliśmy - udzielały nam spokojnie informacji. Opowiadały o wszystkich, co zjadł, ile zrobił kupek ;), jak się czuje, co robi. Czasami nawet w co go przebrały. Ba, nie tylko chętnie odbierały telefony by udzielić informacji, ale czasami też dzwoniły, żeby nam o czymś dodatkowo powiedzieć. Albo dzwoniły zapytać się za ile będziemy, by wiedzieć czy mają mu dać butelkę czy też poczekać na nas i na pierś - to już było kiedy Mały Książę nauczył się pić z piersi :).
A propos picia mleka z piersi - na samym początku kiepsko nam to wychodziło, próbowaliśmy nakładek, doradca laktacyjny przychodziła dość często, no, ale. Osobiście wydawało mi się, że po prostu mam za duże brodawki w stosunku do maleńkiej buzi Małego Księcia i on nie potrafi porządnie złapać, ale kiedy to na początku zasugerowałam to mi powiedziano, że raczej nie ma takiej możliwości. Po jakimś czasie jednak stwierdziłam, że muszę spróbować zupełnie po swojemu. Zamówiłam sobie własną poduszkę do karmienia (pisałam o niej TUTAJ) - My Breast Friend, zmodyfikowałam pozycję oraz zaczęłam trzymać brodawkę palcami, by ją trochę "zmniejszyć". Podziałało! I Mały Książę zaczął pić. Ponieważ jednak do tej pory słabo mu to wychodziło to akurat tego jednego dnia nie został zważony przed przystawieniem do piersi... no i puf, sonda poszła równocześnie, Mały Książę został przekarmiony i rozbolał go brzuszek. Właśnie tego dnia uczyłam się chwytu, który jest na zdjęciach (małpka na gałęzi). Od tej pory był ważony przed i po każdym przystawieniu do piersi :)))
Kiedy Mały Książę skończył pierwszy miesiąc - dostał do swojego łóżeczka karuzelkę, a także w ciągu dnia miał do dyspozycji kojec z matą edukacyjną :D.
Jak zwykle post będzie chaotyczny, bo jednak wciąż trochę ciężko mi o tym wszystkim pisać :). Teraz na przykład przypomniało mi się, że podczas pierwszych dwóch tygodniu pobytu, kiedy to jeszcze Francuz miał urlop (psycholog dała dwa tygodnie zwolnienia z pracy ze względu na stres towarzyszący wszystkim tym wydarzeniom) to kiedy ja kangurowałam Małego Księcia - Francuz nam czytał na głos różne książki. :)
**
O, znowu mi się przypomniało, że o czymś jeszcze nie napisałam: o szczepionkach. Ponieważ Mały Książę nie miał wtedy jeszcze podstawowych szczepień to szczepionką przypominającą zostaliśmy zaszczepieni my, rodzice.
O samym dniu wyjścia napiszę w kolejnej notce, bo to był ważny dzień :).
To tyle, do napisania! :)
Oddział neonatologiczny w Cannes jest zupełnie, ale to zupełnie inny niż olbrzymi oddział w Nicei. Przede wszystkim - bardzo kameralny, cały oddział to zaledwie cztery pokoje, a w każdym pokoju maksymalnie po dwa inkubatory/łóżeczka. Każdy pokój ma dekoracje tematyczne - w pierwszym jest dżungla, w ostatnim morze i plaża. W pozostałych dwóch nie wiem - bo nie byłam :).
Każdy rodzic dostaje swoją szafkę i kluczyk do niej, a szafka jest oznaczona imieniem dziecka do końca jego pobytu w szpitalu. Każde dziecko ma swoją pozytywkę i projektor, każda mama dostaje poduszkę do karmienia, która na czas pobytu dziecka w szpitalu oznaczana jest jego imieniem (aby było higienicznie). Wszyscy rodzice dostają wygodne fotele i krzesła, ponownie - na czas pobytu dziecka w szpitalu są one oznaczane imieniem dziecka.
Babcie i dziadkowie mogą wejść raz na tydzień, na krótko, a jeśli chcą zobaczyć dziecko na dłużej to jest specjalny pokój odwiedzin, z szybą po środku, rodzice z dziećmi po jednej stronie, dziadkowie po drugiej ;). Dlaczego takie dziwne zasady? Pielęgniarki stwierdziły, że doświadczenie ich tego nauczyło - dziadkowie, zwłaszcza babcie ponoć, zawsze mają dużo do powiedzenia i chcą udzielać rad itd itp, a to stresuje młode mamy. A jeśli mama jest zestresowana - to dziecko również... więc aby dziecku było jak najlepiej - młode mamy trzyma się z daleka od babć ;). W tym pokoju do odwiedzin, po stronie odwiedzających są również bardzo wygodne fotele, woda do picia oraz telewizor, który można sobie włączyć czekając aż rodzice z dzieckiem się pojawią.
Na oddziale znajduje się również pokój do karmienia oraz do odciągania mleka, jeśli ktoś nie chce karmić/odciągać "na widoku", w pokoju dziecka.
Zdjęcia z naszego pobytu (cztery tygodnie):
Pierwsze ubranka, które kupiliśmy dla Małego Księcia <3, rozmiar 000, ale na początku w nich pływał, takie były dla niego wielkie!
Pierwszy ból brzuszka Małego Księcia - kiedy został przekarmiony, o tym będzie poniżej. A tu chwyt typu "małpka na gałęzi" - pomogło natychmiast. :)
Loki w Cannes miał opiekę znakomitą. Pielęgniarki go lubiły, zajmowały się nim cudnie... Nocna pielęgniarka robiła mu masaże oliwką. Pieluszkę miał zmienianą co dwie godziny. Pielęgniarki mówiły do niego per "crevette" bo taki był malutki :). Przez pierwsze dwa tygodnie przychodziliśmy do niego razem, codziennie, od "po lunchu" aż do wieczora, kiedy to musieliśmy wracać do domu, bo tam już na mnie czekała pielęgniarka z zastrzykami (zastrzyki przeciwzakrzepowe miałam robione codziennie przez łącznie trzy tygodnie - tydzień w szpitalu i dwa tygodnie w domu). Przez pozostałe dwa Francuz mnie zawoził przed powrotem do pracy po lunchu i przychodził do mnie dopiero po pracy.
Co tydzień pielęgniarka miała mi też pobierać krew - ale, podobnie jak to było w szpitalu tuż przed wyjściem - nie dało się. Nie wiem czy moje żyły były zbyt zmęczone codziennym pobieraniem krwi w takiej ilości, przez ponad miesiąc, czy może były zmęczone kroplówkami - ale pierwszy raz po ciąży udało mi się pobrać krew dopiero trzy tygodnie po operacji. I tego samego dnia też zrobił mi się zakrzep. Pomimo cudownych pończoch uciskowych, które dostałam w aptece, robionych dla mnie na wymiar (śliczne, naprawdę, nikt by nie powiedział, że to medyczne - czarne, z przepiękną koronką, samonośne), pomimo zastrzyków przeciwzakrzepowych - puf, zrobił mi się zakrzep. To był okropny dzień. Wieczorem pojechaliśmy na ER, ale nie było już technika od USG i powiedziano, że jedyne co mogą zrobić to faktycznie przyjąć mnie do szpitala, zrobić mi wówczas USG bezpośrednio na oddziale - ale, żebym miała świadomość, nie będą mogli mnie wypuścić dopóki zakrzep nie zniknie. Zrezygnowałam. Zamiast tego poszłam do Małego Księcia, gdzie zostaliśmy do późnej nocy.
Dobrą stroną tego wydarzenia było to, że dzięki temu poznałam nocną pielęgniarkę, która nauczyła mnie masażu mojego maleństwa, poleciła mi też różne oliwki i kosmetyki. Poznałam też drugą nocną pielęgniarkę i to była jedyna pielęgniarka, której nie polubiłam, bowiem była bardzo ostra i nieprzyjemna w obyciu, również w stosunku do dzieci. Pocieszałam się tylko tym, że może po prostu miały zły dzień (noc) :).
Ten miesiąc z dala od Małego Księcia, jeżdżenie do niego tylko w ciągu dnia, wracanie wieczorem do domu, godziny odciągania mleka, próby uczenia Małego Księcia picia z piersi... teraz zaczynam już coraz mniej to pamiętać, ale wówczas to był dla mnie dramat, płakałam każdego wieczora, kiedy z zapadającym za oknami samochodu mrokiem wracaliśmy do domu. Bez Małego Księcia.
Jednakże moje odczucia moimi odczuciami - ale do szpitala nie mogę mieć żadnych zarzutów. Był wspaniały. Traktowali wspaniale mnie i mojego syna. Kiedy miałam mieć wizytę kontrolną u lekarza, moja lekarka przychodziła do mnie na oddział neonatologiczny. Wszyscy lekarze o mnie dbali, nawet jeśli nie byłam ich pacjentką. Wszyscy dbali cudownie o mojego Małego Księcia - włącznie z tym, że kiedy był już na tyle świadomy, że wiedział, że jest sam w pokoju i bardzo tego nie chciał (płakał) to dziewczyny brały go w łóżeczku do dyżurki. Żeby nie był sam :).
Za każdym razem kiedy dzwoniliśmy - udzielały nam spokojnie informacji. Opowiadały o wszystkich, co zjadł, ile zrobił kupek ;), jak się czuje, co robi. Czasami nawet w co go przebrały. Ba, nie tylko chętnie odbierały telefony by udzielić informacji, ale czasami też dzwoniły, żeby nam o czymś dodatkowo powiedzieć. Albo dzwoniły zapytać się za ile będziemy, by wiedzieć czy mają mu dać butelkę czy też poczekać na nas i na pierś - to już było kiedy Mały Książę nauczył się pić z piersi :).
A propos picia mleka z piersi - na samym początku kiepsko nam to wychodziło, próbowaliśmy nakładek, doradca laktacyjny przychodziła dość często, no, ale. Osobiście wydawało mi się, że po prostu mam za duże brodawki w stosunku do maleńkiej buzi Małego Księcia i on nie potrafi porządnie złapać, ale kiedy to na początku zasugerowałam to mi powiedziano, że raczej nie ma takiej możliwości. Po jakimś czasie jednak stwierdziłam, że muszę spróbować zupełnie po swojemu. Zamówiłam sobie własną poduszkę do karmienia (pisałam o niej TUTAJ) - My Breast Friend, zmodyfikowałam pozycję oraz zaczęłam trzymać brodawkę palcami, by ją trochę "zmniejszyć". Podziałało! I Mały Książę zaczął pić. Ponieważ jednak do tej pory słabo mu to wychodziło to akurat tego jednego dnia nie został zważony przed przystawieniem do piersi... no i puf, sonda poszła równocześnie, Mały Książę został przekarmiony i rozbolał go brzuszek. Właśnie tego dnia uczyłam się chwytu, który jest na zdjęciach (małpka na gałęzi). Od tej pory był ważony przed i po każdym przystawieniu do piersi :)))
Kiedy Mały Książę skończył pierwszy miesiąc - dostał do swojego łóżeczka karuzelkę, a także w ciągu dnia miał do dyspozycji kojec z matą edukacyjną :D.
Jak zwykle post będzie chaotyczny, bo jednak wciąż trochę ciężko mi o tym wszystkim pisać :). Teraz na przykład przypomniało mi się, że podczas pierwszych dwóch tygodniu pobytu, kiedy to jeszcze Francuz miał urlop (psycholog dała dwa tygodnie zwolnienia z pracy ze względu na stres towarzyszący wszystkim tym wydarzeniom) to kiedy ja kangurowałam Małego Księcia - Francuz nam czytał na głos różne książki. :)
**
O, znowu mi się przypomniało, że o czymś jeszcze nie napisałam: o szczepionkach. Ponieważ Mały Książę nie miał wtedy jeszcze podstawowych szczepień to szczepionką przypominającą zostaliśmy zaszczepieni my, rodzice.
O samym dniu wyjścia napiszę w kolejnej notce, bo to był ważny dzień :).
To tyle, do napisania! :)
Dwa lata i cztery miesiące
Dwudziestego drugiego maja Mały Książę będzie miał dwa lata i cztery miesiące :). Wow. Ależ ten czas pędzi!!!
Nie robię już co miesięcznych podsumowań, ale chciałam napisać słówko o rozwoju mowy :).
Był taki jeden dzień w kwietniu, kiedy to oboje z Francuzem mieliśmy kiepski nastrój, martwiliśmy się o dużo rzeczy jednocześnie i jednym z tematów do martwienia się była mowa Małego Księcia. Zastanawialiśmy się już czy nie byłoby dobrym pomysłem zabranie go do logopedy lub do psychologa, który być może stwierdziłby czy wszystko jest w porządku...
(To było miesiąc temu, więc miał wówczas 2 lata i 3 miesiące.)
Następnego dnia rano, dzień jak co dzień, szykując śniadanie pytam się Małego Księcia:
- What would you like for breakfast?
Szczęka mi opadła, kiedy usłyszałam:
- An apple mama, an apple and cheese.
To był naprawdę SZOK. Ot tak, znienacka, po prostu zaczął mówić. Mówi po angielsku ;). Niezależnie czy pytanie, na które odpowiada jest po polsku, angielsku czy francusku - on odpowiada po angielsku. Wszystko opisuje kolorami i kształtami oraz funkcją, buzia mu się nie zamyka - i to jest cudowne :D. Niektóre słówka nie są doskonałe, np. "red" brzmi jak "jed" (mimo, iż wcześniej mówił piękne RRRRR to teraz sprawia wrażenie jakby zapomniał jak się je wymawia), zamiast "blue sky" mówi "blue kej" :D. A ja nie mogę się przestać zachwycać. Nie zachwycam się jedynie, kiedy budzi się i mnie w środku nocy, po czym zaczyna machać do czegoś za moimi plecami (a przecież tam nic nie ma!) i mówi: "hey red! red am am? red go am am!" - czyli w wolnym tłumaczeniu ;) "Cześć czerwony! Czerwony, jesteś głodny? Czerwony idź zjedz!". Normalnie ciarki mnie przechodzą na samo wspomnienie tej sytuacji ;). Zaczyna podśpiewywać, a raczej nucić, bo słowa każdej piosenki to na razie "nananana" i "lalalala", ale tym też się zachwycam. Ja wiem, zwłaszcza z mojej cudownej grupy Mamusiowej na Facebooku, że niektóre dzieci w tym samym wieku to już od dawna prowadzą piękne i dowcipne dialogi z rodzicami, ale Loki dopiero zaczął swoją przygodę z mówieniem miesiąc temu. I jest pięknie! :)
Waga: 14kg
Wzrost: około 90cm, ale dokładnie nie wiem - głowa mu wystaje ponad blat w kuchni :D, rozmiar ubranek 92 i niektóre 98. Rozmiar buty 21/22.
Wednesday, March 29, 2017
Nasza historia, część szósta - NeoNat reanimacyjne czyli NICU w Nicei
Poprzednia część naszej historii tutaj: KLIK
Nie wspomniałam w niej, że podczas operacji, podczas narodzin naszego Małego Księcia - nagle rozpętała się burza nad szpitalem. Potężna burza, z gradobiciem, z ogromnym wiatrem. Grad z całą siłą uderzał w okna i w ściany, robiąc potężny hałas, było dość strasznie :). Ale też burza trwała bardzo krótko - tylko od momentu rozpoczęcia operacji aż do wyjęcia Małego Księcia z mojego brzuszka.
Ulotka o NeoNat w L'Archet: KLIK
Kilka zdjęć ze szpitala, z tych ostatnich dni:
Oddział neonatologiczny w szpitalu L'Archet w Nicei był znakomity. Nawet nie wiem ile tam było sal - ale z całą pewnością całkiem sporo. W każdej sali było około 6 inkubatorów, każde dziecko miało swój regalik ze "swoimi" rzeczami, kremami, pieluszkami, czujnikami do zmiany itd itp, a w każdej sali znajdowały się też fotele dla rodziców. Bardzo wygodne fotele, z podnóżkami, poduszkami. Każda mama podczas wizyty u dziecka dostawała też poduszkę do karmienia, można było oczywiście zostawić "lovie" u dziecka - w postaci na przykład pieluszki tetrowej, z którą się spało. Kiedy niczego nie przyniosłam za pierwszym razem, bo nawet nie wiedziałam, że mogę, że powinnam - pielęgniarka dała mi pieluszkę z oddziału, napisała na niej imię Małego Księcia i na czas kangurowania miałam ją położyć na sobie, żeby przesiąkła moim zapachem, aby Mały Książę miał to na czas kiedy mnie na oddziale nie będzie. Moim zadaniem domowym było przygotowanie drugiej takiej pieluszki, i spanie z nią, a następnie dokonanie zamiany następnego dnia itd itp. Od tej pory przez pięć tygodni spałam z różnymi pieluszkami/maskotkami (bo potem zamieniliśmy pieluszkę na "lovie" //jak to się nazywa po polsku? taki przedmiot do kochania?// z żyrafką Sophie) pod ubraniem. Ponieważ w salach oddziału intensywnej opieki neonatologicznej światła były zawsze mocno przyciemnione, a żaluzje przymknięte to przy każdym inkubatorze była też lampka dla rodziców.
Przed wejściem na oddział należało zdjąć okrycie wierzchnie, biżuterię i zegarki, dla każdego rodzica była do dyspozycji zamykana na kluczyk szafka w szatni by zostawić rzeczy. Następnie należało najpierw umyć się mydłem antybakteryjnym i ciepłą wodą, a potem nałożyć jeszcze na dłonie żel z alkoholem. Trzeba było też założyć specjalny fartuszek (zdejmowany do kangurowania).
Ten post będzie bardzo chaotyczny, bo już widzę, że piszę go tak, jak mi się różne rzeczy przypominają :). Teraz na przykład, kiedy pisałam o kangurowaniu, przypomniało mi się jak któregoś dnia przyszliśmy a tam przy jednym z inkubatorów spał sobie wygodnie rozłożony w fotelu Tatuś, bez koszulki, a na jego nagiej piersi spało maleństwo. Cudny widok :).
Zespół, który tam pracował w 2015 roku to drużyna wspaniałych ludzi. Nie mogliśmy narzekać na nikogo, wszyscy byli znakomici i podchodzili do dzieci tak czule i z taką miłością, że wiedziałam wychodząc, iż zostawiam Małego Księcia w dobrych rękach. Do każdego dziecka podchodzono bardzo indywidualnie, z każdym spędzano czas... Już podczas drugiej wizyty (pierwsza jest opisana w poprzedniej notce) dostałam Małego Księcia do kangurowania, poproszono mnie też bym spróbowała go nakarmić. Od razu przyszła też do mnie pielęgniarka laktacyjna, pokazała mi różne rzeczy, dostałam masę ulotek i próbek, z próbkami herbatek włącznie :). Jednak najwspanialszy był pielęgniarz Eric. To jak on podchodził do dzieci... nigdy w życiu niczego podobnego nie widziałam. Kiedy brał dziecko w ręce - robił to tak delikatnie, z tak niesamowitą czułością i wyczuciem! Kiedy tylko wyczuwał najmniejsze zniecierpliwienie/obawę/negatywne odczucie ze strony dziecka to natychmiast zastygał, przerywał to co robi i czekał, aż dziecko znowu poczuje się dobrze. Był niesamowity! On i pielęgniarka, której imienia niestety nie pamiętam, nauczyli nas zmieniać pieluszki naszemu maluszkowi :). Był taki malutki, że w pieluszkach w rozmiarze 0 po prostu pływał.
Na oddział, mimo, iż to był oddział reanimacyjny, intensywnej opieki - rodzice mogli przychodzić na ile chcieli, kiedy chcieli, podczas całej doby. Zdarzyło nam się raz przyjść w nocy, kiedy z tęsknoty nie mogłam spać, tylko płakałam :). Trzeba było jedynie wyjść podczas wykonywania przez lekarzy procedur medycznych. Dyrektorem oddziału był wtedy wspaniały człowiek, przy przyjęciu każdego dziecka zawsze rozmawiał z rodzicami. Po każdym badaniu (nawet przez innych lekarzy) przychodził do nas (i innych rodziców) by powiedzieć co i jak. Był wspaniały.
Ze szpitala wypisano mnie w środę (po wyjęciu wszystkich zszywek z mojego brzucha - swoją drogą byłam przekonana, że wyjęcie zszywek będzie bolało, a tu zonk, okazało się, że nie mam w tym miejscu w ogóle czucia. Lekarze mówili, że być może wróci, ale minęły dwa lata, a ja dalej nie mam czucia w tej części brzucha.), zaraz po wypisie poszliśmy zjeść obiad w pobliskiej piekarni (wypisano mnie przed lunchem) - pamiętam jak dziwnie czułam się na zewnątrz, nie mogłam uwierzyć, że jestem poza szpitalem. Zjedliśmy placek a la cebularz, tylko, że zamiast cebuli na jednym z nich były same pomidory, a na drugim pieczarki. Pamiętam gdzie siedzieliśmy i jak siedzieliśmy, ale nie pamiętam co jedliśmy na deser. Chyba jakieś batoniki!
Po jedzeniu wróciliśmy do szpitala i poszliśmy jeszcze do NeoNat, a tam cudowna niespodzianka, Eric nam powiedział, że Mały Książę będzie miał wyjęty dzisiaj wieczorem wenflon, który miał przy sercu, w związku z powyższym jutro czeka nas pierwsza kąpiel, a w piątek, w piątek! W piątek Mały Książę zostanie zapakowany do fotelika i pojedzie do szpitala do Cannes, na zwykły oddział neonatologiczny! Tak bardzo się wcześniej baliśmy, że nie damy rady codziennie przyjeżdżać, że będziemy musieli coś wynająć w pobliżu szpitala w Nicei - a tu szpital nam taką zrobił przyjemność (pytali nas wcześniej, który szpital jest najbliżej nas - szpital w Cannes był od nas 7-10 minut samochodem).
Najgorsze w NeoNatcie były monitory, czujniki. Zsuwające się z nóżek, alarmujące...! Były też straszne momenty, kiedy to w innych salach nagle zaczynało się coś dziać i wszyscy lekarze i pielęgniarki biegły na pomoc, były reanimacje maluszków... Małego Księcia na szczęście to ominęło.
Wieczorem wyszliśmy ze szpitala i pojechaliśmy do domu. DO DOMU! To brzmiało tak egzotycznie, po tych tygodniach w szpitalu miałam wrażenie, że już nigdy z niego nie wyjdę, że już nigdy nie będzie dobrze (depresja swoje dołożyła), tymczasem jechaliśmy DO DOMU.
Przy wypisie dostaliśmy kolejne La Boite Rose, pełne dobroci dla maluszka i dla Mamy, ale o tych pudełkach napiszę przy innej okazji. Dostałam też plik recept, cukrzyca ciążowa minęła jak ręką odjął, ale ciśnienie dalej się utrzymywało wysokie, leki brałam jeszcze przez pół roku zanim całkowicie z nich zeszłam. Dostałam też skierowanie na kolejne morfologie oraz na usg nerek (którego koniec końców nie zrobiłam) bo prawie przestały mi działać pod koniec ciąży. Dostałam też numer telefonu do agencji pielęgniarek domowych w naszej okolicy, abyśmy zadzwonili się umówić, aby pielęgniarka codziennie przychodziła robić mi zastrzyki przeciwzakrzepowe. I jeszcze dostaliśmy kolejną receptę na pończochy uciskające, przeciwzakrzepowe (w szpitalu miałam wersję podkolanówkową, ale do domu przepisali mi pończochy, które zresztą okazały się być śliczne, z koronką na górze, samonośne, nikt by nie powiedział, że medyczne, bo wyglądały jak bardzo zmysłowy element stroju ;) ).
W drodze na szpitalny parking spotkaliśmy pilota helikoptera, który mnie do tego szpitala przywiózł (przyhelikopterował? hihi) - poznał mnie od razu, zaczął się dopytywać co u mnie, jak sytuacja - bardzo mi było miło, że mnie zapamiętał! A na następnym piętrze do windy weszła nasza ulubiona położna (która w ogóle tego dnia nie miała być w pracy) - miło było się z nią pożegnać, porozmawiać już nie na gruncie pacjent-położna. :)
Kiedy doszliśmy na parking, do naszego samochodu, kiedy wsiedliśmy do niego - zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. To było tak surrealistyczne dla mnie, wyjście ze szpitala, już nie-bycie w ciąży, ale bez dziecka u boku.. Świadomość tego, że dziecko zostaje tylko kilometrów ode mnie, "samo", w szpitalu...
W domu czekała na nas moja Mama, która przyleciała do Francji już na samym początku stycznia i przez cały ten trudny czas dzielnie się wszystkim zajmowała, cudownie nam pomagała i wspierała. Tyle dla nas wtedy zrobiła!
Weszliśmy do domu, moja Mama przywitała nas Ptasim Mleczkiem - stałam z tym pudełkiem w ręku i nagle przez moment wszystko było takie.. normalne, że aż nie mogłam uwierzyć. Ryczałam jak bóbr, mój Francuz też, osunęliśmy się po ścianie, aż w końcu oboje siedzieliśmy na podłodze, płacząc i jedząc ptasie mleczko jedno za drugim, a moja Mama nas oboje przytulała. Histeria normalnie ;).
A jak już weszliśmy dalej to zobaczyłam wszystkie te miniaturowe ubranka, które moja Mama uprała, poprasowała, poskładała i przygotowała dla Małego Księcia (gdy wylądowałam w szpitalu byłam w końcówce szóstego miesiąca, nie miałam niczego przygotowanego). Coś pięknego <3.
Następnego dnia, w czwartek, przyjechał Ojciec mojego Francuza i przywiózł nam niemalże wszystko czego moglibyśmy potrzebować, łóżeczko, duży cocoon-a-baby (mały dostaliśmy ze szpitala, ale o tym później), dwa łóżeczka turystyczne w różnych wielkościach, dwa kojce do zabawy, wanienkę, nosidełko, krzesełko do karmienia, ubranka, misie, ba, nawet wózek 3 w 1 (świetny wózek swoją drogą). Zjedliśmy z nim pizzę (jest ogromnym fanem pizzy) po czym zapakowaliśmy się do jego samochodu i pojechaliśmy do Nicei, żeby uczestniczyć w pierwszej kąpieli Małego Księcia (zdjęcia z pierwszej kąpieli w TEJ NOTCE - KLIK ).
W piątek chcieliśmy pojechać do Nicei sami, ale pielęgniarze nam odradzili, powiedzieli, że Mały Książę jest przygotowywany do podróży, jest z lekarzami, i tak nie moglibyśmy z nim być, nie moglibyśmy z nim także jechać w karetce - więc dla wszystkich byłoby lepiej gdybyśmy poczekali na niego już w Cannes. Także pojechaliśmy do Cannes, karetka miała przyjechać o 16... Byłam kompletnie spanikowana, bo przyjechali dopiero godzinę później. Mały Książę jechał w gondoli, jak król :), był ubrany ( - pierwszy raz widziałam go w ubranku! ). Na oddział został wniesiony przez ulubioną pielęgniarkę, która wręcz się wzruszyła, że się z nim rozstaje (ona zajmowała się nim najczęściej na NeoNatcie), a towarzyszyła im grupa ratowników medycznych. Ja siedziałam jak na szpilkach! (musiałam czekać aż zostanie oficjalnie przyjęty na oddział i dopiero potem do niego pójść)
Na pożegnanie z NeoNatem w Nicei dostaliśmy wyprawkę od SOS Prema, a na powitanie w Cannes dostaliśmy Żabkę :).
O Cannes będzie w następnej części naszej historii :).
Nie wspomniałam w niej, że podczas operacji, podczas narodzin naszego Małego Księcia - nagle rozpętała się burza nad szpitalem. Potężna burza, z gradobiciem, z ogromnym wiatrem. Grad z całą siłą uderzał w okna i w ściany, robiąc potężny hałas, było dość strasznie :). Ale też burza trwała bardzo krótko - tylko od momentu rozpoczęcia operacji aż do wyjęcia Małego Księcia z mojego brzuszka.
Ulotka o NeoNat w L'Archet: KLIK
Kilka zdjęć ze szpitala, z tych ostatnich dni:
Oddział neonatologiczny w szpitalu L'Archet w Nicei był znakomity. Nawet nie wiem ile tam było sal - ale z całą pewnością całkiem sporo. W każdej sali było około 6 inkubatorów, każde dziecko miało swój regalik ze "swoimi" rzeczami, kremami, pieluszkami, czujnikami do zmiany itd itp, a w każdej sali znajdowały się też fotele dla rodziców. Bardzo wygodne fotele, z podnóżkami, poduszkami. Każda mama podczas wizyty u dziecka dostawała też poduszkę do karmienia, można było oczywiście zostawić "lovie" u dziecka - w postaci na przykład pieluszki tetrowej, z którą się spało. Kiedy niczego nie przyniosłam za pierwszym razem, bo nawet nie wiedziałam, że mogę, że powinnam - pielęgniarka dała mi pieluszkę z oddziału, napisała na niej imię Małego Księcia i na czas kangurowania miałam ją położyć na sobie, żeby przesiąkła moim zapachem, aby Mały Książę miał to na czas kiedy mnie na oddziale nie będzie. Moim zadaniem domowym było przygotowanie drugiej takiej pieluszki, i spanie z nią, a następnie dokonanie zamiany następnego dnia itd itp. Od tej pory przez pięć tygodni spałam z różnymi pieluszkami/maskotkami (bo potem zamieniliśmy pieluszkę na "lovie" //jak to się nazywa po polsku? taki przedmiot do kochania?// z żyrafką Sophie) pod ubraniem. Ponieważ w salach oddziału intensywnej opieki neonatologicznej światła były zawsze mocno przyciemnione, a żaluzje przymknięte to przy każdym inkubatorze była też lampka dla rodziców.
Przed wejściem na oddział należało zdjąć okrycie wierzchnie, biżuterię i zegarki, dla każdego rodzica była do dyspozycji zamykana na kluczyk szafka w szatni by zostawić rzeczy. Następnie należało najpierw umyć się mydłem antybakteryjnym i ciepłą wodą, a potem nałożyć jeszcze na dłonie żel z alkoholem. Trzeba było też założyć specjalny fartuszek (zdejmowany do kangurowania).
Ten post będzie bardzo chaotyczny, bo już widzę, że piszę go tak, jak mi się różne rzeczy przypominają :). Teraz na przykład, kiedy pisałam o kangurowaniu, przypomniało mi się jak któregoś dnia przyszliśmy a tam przy jednym z inkubatorów spał sobie wygodnie rozłożony w fotelu Tatuś, bez koszulki, a na jego nagiej piersi spało maleństwo. Cudny widok :).
Zespół, który tam pracował w 2015 roku to drużyna wspaniałych ludzi. Nie mogliśmy narzekać na nikogo, wszyscy byli znakomici i podchodzili do dzieci tak czule i z taką miłością, że wiedziałam wychodząc, iż zostawiam Małego Księcia w dobrych rękach. Do każdego dziecka podchodzono bardzo indywidualnie, z każdym spędzano czas... Już podczas drugiej wizyty (pierwsza jest opisana w poprzedniej notce) dostałam Małego Księcia do kangurowania, poproszono mnie też bym spróbowała go nakarmić. Od razu przyszła też do mnie pielęgniarka laktacyjna, pokazała mi różne rzeczy, dostałam masę ulotek i próbek, z próbkami herbatek włącznie :). Jednak najwspanialszy był pielęgniarz Eric. To jak on podchodził do dzieci... nigdy w życiu niczego podobnego nie widziałam. Kiedy brał dziecko w ręce - robił to tak delikatnie, z tak niesamowitą czułością i wyczuciem! Kiedy tylko wyczuwał najmniejsze zniecierpliwienie/obawę/negatywne odczucie ze strony dziecka to natychmiast zastygał, przerywał to co robi i czekał, aż dziecko znowu poczuje się dobrze. Był niesamowity! On i pielęgniarka, której imienia niestety nie pamiętam, nauczyli nas zmieniać pieluszki naszemu maluszkowi :). Był taki malutki, że w pieluszkach w rozmiarze 0 po prostu pływał.
Na oddział, mimo, iż to był oddział reanimacyjny, intensywnej opieki - rodzice mogli przychodzić na ile chcieli, kiedy chcieli, podczas całej doby. Zdarzyło nam się raz przyjść w nocy, kiedy z tęsknoty nie mogłam spać, tylko płakałam :). Trzeba było jedynie wyjść podczas wykonywania przez lekarzy procedur medycznych. Dyrektorem oddziału był wtedy wspaniały człowiek, przy przyjęciu każdego dziecka zawsze rozmawiał z rodzicami. Po każdym badaniu (nawet przez innych lekarzy) przychodził do nas (i innych rodziców) by powiedzieć co i jak. Był wspaniały.
Ze szpitala wypisano mnie w środę (po wyjęciu wszystkich zszywek z mojego brzucha - swoją drogą byłam przekonana, że wyjęcie zszywek będzie bolało, a tu zonk, okazało się, że nie mam w tym miejscu w ogóle czucia. Lekarze mówili, że być może wróci, ale minęły dwa lata, a ja dalej nie mam czucia w tej części brzucha.), zaraz po wypisie poszliśmy zjeść obiad w pobliskiej piekarni (wypisano mnie przed lunchem) - pamiętam jak dziwnie czułam się na zewnątrz, nie mogłam uwierzyć, że jestem poza szpitalem. Zjedliśmy placek a la cebularz, tylko, że zamiast cebuli na jednym z nich były same pomidory, a na drugim pieczarki. Pamiętam gdzie siedzieliśmy i jak siedzieliśmy, ale nie pamiętam co jedliśmy na deser. Chyba jakieś batoniki!
Po jedzeniu wróciliśmy do szpitala i poszliśmy jeszcze do NeoNat, a tam cudowna niespodzianka, Eric nam powiedział, że Mały Książę będzie miał wyjęty dzisiaj wieczorem wenflon, który miał przy sercu, w związku z powyższym jutro czeka nas pierwsza kąpiel, a w piątek, w piątek! W piątek Mały Książę zostanie zapakowany do fotelika i pojedzie do szpitala do Cannes, na zwykły oddział neonatologiczny! Tak bardzo się wcześniej baliśmy, że nie damy rady codziennie przyjeżdżać, że będziemy musieli coś wynająć w pobliżu szpitala w Nicei - a tu szpital nam taką zrobił przyjemność (pytali nas wcześniej, który szpital jest najbliżej nas - szpital w Cannes był od nas 7-10 minut samochodem).
Najgorsze w NeoNatcie były monitory, czujniki. Zsuwające się z nóżek, alarmujące...! Były też straszne momenty, kiedy to w innych salach nagle zaczynało się coś dziać i wszyscy lekarze i pielęgniarki biegły na pomoc, były reanimacje maluszków... Małego Księcia na szczęście to ominęło.
Wieczorem wyszliśmy ze szpitala i pojechaliśmy do domu. DO DOMU! To brzmiało tak egzotycznie, po tych tygodniach w szpitalu miałam wrażenie, że już nigdy z niego nie wyjdę, że już nigdy nie będzie dobrze (depresja swoje dołożyła), tymczasem jechaliśmy DO DOMU.
Przy wypisie dostaliśmy kolejne La Boite Rose, pełne dobroci dla maluszka i dla Mamy, ale o tych pudełkach napiszę przy innej okazji. Dostałam też plik recept, cukrzyca ciążowa minęła jak ręką odjął, ale ciśnienie dalej się utrzymywało wysokie, leki brałam jeszcze przez pół roku zanim całkowicie z nich zeszłam. Dostałam też skierowanie na kolejne morfologie oraz na usg nerek (którego koniec końców nie zrobiłam) bo prawie przestały mi działać pod koniec ciąży. Dostałam też numer telefonu do agencji pielęgniarek domowych w naszej okolicy, abyśmy zadzwonili się umówić, aby pielęgniarka codziennie przychodziła robić mi zastrzyki przeciwzakrzepowe. I jeszcze dostaliśmy kolejną receptę na pończochy uciskające, przeciwzakrzepowe (w szpitalu miałam wersję podkolanówkową, ale do domu przepisali mi pończochy, które zresztą okazały się być śliczne, z koronką na górze, samonośne, nikt by nie powiedział, że medyczne, bo wyglądały jak bardzo zmysłowy element stroju ;) ).
W drodze na szpitalny parking spotkaliśmy pilota helikoptera, który mnie do tego szpitala przywiózł (przyhelikopterował? hihi) - poznał mnie od razu, zaczął się dopytywać co u mnie, jak sytuacja - bardzo mi było miło, że mnie zapamiętał! A na następnym piętrze do windy weszła nasza ulubiona położna (która w ogóle tego dnia nie miała być w pracy) - miło było się z nią pożegnać, porozmawiać już nie na gruncie pacjent-położna. :)
Kiedy doszliśmy na parking, do naszego samochodu, kiedy wsiedliśmy do niego - zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. To było tak surrealistyczne dla mnie, wyjście ze szpitala, już nie-bycie w ciąży, ale bez dziecka u boku.. Świadomość tego, że dziecko zostaje tylko kilometrów ode mnie, "samo", w szpitalu...
W domu czekała na nas moja Mama, która przyleciała do Francji już na samym początku stycznia i przez cały ten trudny czas dzielnie się wszystkim zajmowała, cudownie nam pomagała i wspierała. Tyle dla nas wtedy zrobiła!
Weszliśmy do domu, moja Mama przywitała nas Ptasim Mleczkiem - stałam z tym pudełkiem w ręku i nagle przez moment wszystko było takie.. normalne, że aż nie mogłam uwierzyć. Ryczałam jak bóbr, mój Francuz też, osunęliśmy się po ścianie, aż w końcu oboje siedzieliśmy na podłodze, płacząc i jedząc ptasie mleczko jedno za drugim, a moja Mama nas oboje przytulała. Histeria normalnie ;).
A jak już weszliśmy dalej to zobaczyłam wszystkie te miniaturowe ubranka, które moja Mama uprała, poprasowała, poskładała i przygotowała dla Małego Księcia (gdy wylądowałam w szpitalu byłam w końcówce szóstego miesiąca, nie miałam niczego przygotowanego). Coś pięknego <3.
Następnego dnia, w czwartek, przyjechał Ojciec mojego Francuza i przywiózł nam niemalże wszystko czego moglibyśmy potrzebować, łóżeczko, duży cocoon-a-baby (mały dostaliśmy ze szpitala, ale o tym później), dwa łóżeczka turystyczne w różnych wielkościach, dwa kojce do zabawy, wanienkę, nosidełko, krzesełko do karmienia, ubranka, misie, ba, nawet wózek 3 w 1 (świetny wózek swoją drogą). Zjedliśmy z nim pizzę (jest ogromnym fanem pizzy) po czym zapakowaliśmy się do jego samochodu i pojechaliśmy do Nicei, żeby uczestniczyć w pierwszej kąpieli Małego Księcia (zdjęcia z pierwszej kąpieli w TEJ NOTCE - KLIK ).
W piątek chcieliśmy pojechać do Nicei sami, ale pielęgniarze nam odradzili, powiedzieli, że Mały Książę jest przygotowywany do podróży, jest z lekarzami, i tak nie moglibyśmy z nim być, nie moglibyśmy z nim także jechać w karetce - więc dla wszystkich byłoby lepiej gdybyśmy poczekali na niego już w Cannes. Także pojechaliśmy do Cannes, karetka miała przyjechać o 16... Byłam kompletnie spanikowana, bo przyjechali dopiero godzinę później. Mały Książę jechał w gondoli, jak król :), był ubrany ( - pierwszy raz widziałam go w ubranku! ). Na oddział został wniesiony przez ulubioną pielęgniarkę, która wręcz się wzruszyła, że się z nim rozstaje (ona zajmowała się nim najczęściej na NeoNatcie), a towarzyszyła im grupa ratowników medycznych. Ja siedziałam jak na szpilkach! (musiałam czekać aż zostanie oficjalnie przyjęty na oddział i dopiero potem do niego pójść)
Na pożegnanie z NeoNatem w Nicei dostaliśmy wyprawkę od SOS Prema, a na powitanie w Cannes dostaliśmy Żabkę :).
O Cannes będzie w następnej części naszej historii :).
Tuesday, March 14, 2017
Dwadzieścia cztery miesiące (2 lata!) Małego Księcia :)
2017-01-22, 00:19
Wiek urodzeniowy: 2 lata!
Wiek korygowany (to już koniec z wiekiem korygowanym!): 22 miesiące (bez jednego dnia)
Waga: 13kg
Wzrost: pomiędzy 86 a 90, ale dokładnie sprawdzimy dopiero u lekarza na bilansie :) - [edit] czekałam na ten bilans, żeby dowiedzieć się paru rzeczy, ale wzrostu nie jestem w stanie dokładnie podać, bo zamiast go zmierzyć normalnie - pielęgniarki postanowiły włożyć Małego Księcia do specjalnej szuflady z miarką, dla niemowląt. Mały Książę oczywiście spanikował na całego, uciekł do mnie przerażony (wcale się nie dziwię), a pielęgniarki orzekły, że ma 86cm. No cóż, ubranka 86 są na niego od dawna już za małe, sięgają mu może do połowy łydki. W tej chwili nosi 92 i czasami 98... Ale niech będzie, że ma (najwyraźniej cały czas od grudnia) 86cm.
Włosy trochę mu ściemniały, wciąż mają złoty poblask, ale są zdecydowanie ciemniejsze. Oczy zielono-bursztynowe, szary kolor zniknął zupełnie :), przeważa bursztynowy, ale to zależy mocno od światła.
Mowa i rozumienie: rozumie doskonale większość tego co do niego mówimy, we wszystkich trzech językach. Dla niego to pewnie wciąż jeden język ;). Ładnie wykonuje polecenia, czy też spełnia prośby, niezależnie od języka, w którym je słyszy. Jeśli chodzi o mówienie to mówi dużo, aczkolwiek większości z tego co mówi jeszcze nie rozumiemy ;). Za to rozumiemy około 65 słów, które wypowiada (tyle mam zanotowanych). Zdecydowana mniejszość słów jest w języku francuskim, przoduje jednak angielski. Rozpoznaje litery (angielski alfabet) i cyfry (również po angielsku). Jego ulubione litery to O, A, S, H, B, X :). Ulubiona cyfra to 2, zwłaszcza, że dopiero co miał świeczkę urodzinową w kształcie dwójki i chodził, wszystkim ją pokazywał i dumnie powtarzał "two! two!". Wciąż nie mówi "tak" (ani yes, ani oui - zamiast tego w różnych sytuacjach woła radośnie "yay!"), za to do jego repertuaru dołączyło bardzo zmartwione "oh noooo!" (kiedy coś spadnie, coś się zepsuje, baterie się wyczerpią w zabawce itd itp). Zapytany czy czegoś chce, np. deser - jeśli nie chce, to zdecydowanie mówi "no.", ale jeśli chce to pokazuje dłonią, nie odpowiada "yes", ani "tak" i nie wiem jak go tego nauczyć. Pewnie sam się w końcu nauczy :). Wypowiada proste zdania :),
Na obrazkach rozpoznaje już emocje typu: gniew, szczęście, radość, smutek, strach. Nie rozumie wstydu i dumy. Uwielbia obrazki ze spaniem :D, często zabiera jakąś poduszkę i udaje, że śpi - każe wtedy być wszystkim cicho. Części ciała zna już od dawien dawna, klocki układa w wieżę i różne inne budowle, już nawet nie pamiętam od kiedy (a pani dr na bilansie zapytała czy umie ułożyć wieżę z pięciu klocków). Układa niektóre układanki - a niektóre kompletnie mu nie wychodzą. Uwielbia rysować, ale w sumie to też żadna nowość. Nowością jest kolorowanie obrazków oraz rysowanie różnych rzeczy i nazywanie ich :). Najbardziej lubi rysować pociągi (bo w ogóle ma teraz fazę na pociągi, już od kilku miesięcy) i samochody (wciąż je uwielbia). Kiedy rysuje pociąg najpierw rysuje kreseczki na dole, które są torami, a dopiero potem prostokąt na nich, który jest pociągiem. Zapytany bardzo chętnie opowiada o tym co narysował :).
Czasami układa samochodziki w jednej linii i robi sobie z nich pociąg. Przy czym ma osobne słowo na normalny samochód, osobne na taxi i osobne na samochody z kogutem. Autobus na razie określa gestem z piosenki "The wheels on the bus".
Nie ma żadnych problemów z dopasowywaniem dowolnych kształtów do miejsc, w których powinny te kształty się znajdować, a ostatnio na playgroupie spędził dobre 10 minut wkładając w dziurki malutkie kółeczka i miał z tego ogromną frajdę. Oczywiście kształty rozpoznaje i poproszony o nie w jednym z trzech naszych języków - je wskazuje.
Poza tym: biega, próbuje skakać, ale jeszcze nie umie oderwać się od ziemi; pięknie się wspina po różnych rzeczach (aczkolwiek nie ma wolnej ręki, zawsze jedno z nas jest koło niego by go asekurować). Umie chodzić na piętach, jeszcze nie umie chodzić na palcach, chociaż się stara. Reaguje błyskawicznie na "stop", i absolutnie uwielbia "three, two, ej, GO!" (zamiast one mówi ej). Jak tylko krzyknie "go" to zaczyna biec. Ale GO ma wszelakie zastosowania. Kiedy światła uliczne zmieniają się z czerwonych na zielone, woła "baba GO!" albo "daddy, GOOO!" (zależy kto prowadzi samochód ;) ). Kiedy ma dosyć czyjegoś towarzystwa mówi (na przykład): "GO Tato, baj Tato, baj Tato, Tato go". Go służy też jako "start" kiedy zaczyna jechać samochodzikiem/pociągiem.
Uwielbia też mówić bye - "baj", czule i długo żegna się z zabawkami, które zostają w wannie podczas kiedy on wychodzi z kąpieli "baj brum brum, baj ciuciu, baj quack, baj". Żegna się też tak z Tatusiem przed wyjściem do pracy, z Babcią... Również jak ma dosyć Skype'a z drugą Babcią to też zaczyna do niej wołać "baj, baj, baj" i machać papa. Na przywitanie mówi "hej" zamiennie z "hi".
Ostatnio zaczął odkładać rzeczy na miejsce - jeszcze nie cały czas i nie wszystkie, ale to dobry start.
Tutaj pewnie sporo osób by mnie zbeształo, ale Mały Książę ma własnego iPada - i potrafi (od dawna) świetnie go obsługiwać. Co na nim robi: ogląda kilka swoich ulubionych kreskówek (PJ Masks na YT, Puffin Rock na Netflixie), ale także ma bardzo dużo aplikacji edukacyjnych (z których naprawdę sporo się uczy!), kilka małych gierek (np. liczenie rybek, czy też pociągi z Duplo) oraz swoje piosenki z Super Simple Songs i Mothergoose Club. Również ma tam kilka programów do rysowania (używa między innymi kopii mojego ulubionego Procreate...!) oraz pisania (np. IA Writer - uwielbia literki). Pomimo tego, że do urządzenia tego ma dość swobodny dostęp to po pierwsze, nigdy nie spędza przy nim czasu sam (zawsze przynajmniej jedno z nas jest obok), a po drugie, nie spędza przed ekranem dużej ilości czasu. Pewnie dlatego, że bardzo dużo robimy razem, nasze zabawy są dla niego atrakcyjne, a ekran po jakimś czasie (na szczęście) mu się nudzi. Dlaczego dostał swojego iPada i ma do niego dostęp? Bo kiedy już umiał tablet obsługiwać, a go nie miał - to wykorzystywał każdą okazję, żeby iPada mojego dorwać i potrafił się przy nim zamienić w Zombie, jeśli tylko z jakiegoś powodu nie dopilnowaliśmy czasu (a tak się niefortunnie złożyło, że np. w grudniu wszyscy troje dużo chorowaliśmy, więc tabletu było dużo).
Uwielbiam, kiedy pomaga mi w kuchni :). Dziadek Janek nam "zhakował" stołeczek z Ikei i zrobił wieżę kuchenną dla Małego Księcia (będzie na zdjęciach poniżej też). Świetna sprawa, taki pomocnik kuchenny!
Jak już jesteśmy przy kuchni - Mały Książę ma swoje preferencje, uwielbia sporo rzeczy, kilku nie lubi :). Z racji tego, że my (rodzice) jesteśmy wegetarianami, Mały Książę też nie je mięsa :).
Bardzo ładnie posługuje się widelcem i łyżką, jeśli chodzi o nóż to na razie używa go tylko do smarowania kanapki masłem. :)
W dalszym ciągu jest również karmiony piersią :).
Sam wchodzi i schodzi ze schodów, aczkolwiek woli komuś podać rękę niż trzymać się poręczy.
Był też na swoim pierwszym balu karnawałowym! :) A jeśli chodzi o pierwsze razy - to był też pierwszy raz u fryzjera :). Kupiliśmy też roczne wejściówki do ZOO, żeby móc skoczyć tam nawet na spacer na godzinkę, tak jak mieliśmy wejściówki roczne do Marineland (tęsknię za Marineland!).
Trafiła się nam też pierwsza smutna okazja, byliśmy razem na pogrzebie, bowiem zupełnie niespodziewanie umarł mój Dziadek. :(
Uczy się też czytać (metodą Domana) i całkiem nieźle mu to wychodzi, zwłaszcza biorąc pod uwagę mój brak konsekwencji i zapominanie o ćwiczeniach ;).
Ulubione zwierzęta Małego Księcia to: lwy, tygrysy, węże oraz maskonury. :D
Czy o czymś zapomniałam? Pewnie tak ;), trudno!
**
Piszę ten post na raty już chyba przez miesiąc, jest strasznie chaotyczny :D, ale tak to jest jak się piszę po jednym/dwóch zdaniach.
"Kilka" zdjęć :).
W sumie to zapomniałabym o najważniejszym: Mały Książę nie ma żadnych oznak wcześniactwa i z dniem dzisiejszym zapominamy o wieku korygowanym i o tym, że urodził się ponad dwa miesiące za wcześnie :)))).
Wiek urodzeniowy: 2 lata!
Wiek korygowany (to już koniec z wiekiem korygowanym!): 22 miesiące (bez jednego dnia)
Waga: 13kg
Wzrost: pomiędzy 86 a 90, ale dokładnie sprawdzimy dopiero u lekarza na bilansie :) - [edit] czekałam na ten bilans, żeby dowiedzieć się paru rzeczy, ale wzrostu nie jestem w stanie dokładnie podać, bo zamiast go zmierzyć normalnie - pielęgniarki postanowiły włożyć Małego Księcia do specjalnej szuflady z miarką, dla niemowląt. Mały Książę oczywiście spanikował na całego, uciekł do mnie przerażony (wcale się nie dziwię), a pielęgniarki orzekły, że ma 86cm. No cóż, ubranka 86 są na niego od dawna już za małe, sięgają mu może do połowy łydki. W tej chwili nosi 92 i czasami 98... Ale niech będzie, że ma (najwyraźniej cały czas od grudnia) 86cm.
Włosy trochę mu ściemniały, wciąż mają złoty poblask, ale są zdecydowanie ciemniejsze. Oczy zielono-bursztynowe, szary kolor zniknął zupełnie :), przeważa bursztynowy, ale to zależy mocno od światła.
Mowa i rozumienie: rozumie doskonale większość tego co do niego mówimy, we wszystkich trzech językach. Dla niego to pewnie wciąż jeden język ;). Ładnie wykonuje polecenia, czy też spełnia prośby, niezależnie od języka, w którym je słyszy. Jeśli chodzi o mówienie to mówi dużo, aczkolwiek większości z tego co mówi jeszcze nie rozumiemy ;). Za to rozumiemy około 65 słów, które wypowiada (tyle mam zanotowanych). Zdecydowana mniejszość słów jest w języku francuskim, przoduje jednak angielski. Rozpoznaje litery (angielski alfabet) i cyfry (również po angielsku). Jego ulubione litery to O, A, S, H, B, X :). Ulubiona cyfra to 2, zwłaszcza, że dopiero co miał świeczkę urodzinową w kształcie dwójki i chodził, wszystkim ją pokazywał i dumnie powtarzał "two! two!". Wciąż nie mówi "tak" (ani yes, ani oui - zamiast tego w różnych sytuacjach woła radośnie "yay!"), za to do jego repertuaru dołączyło bardzo zmartwione "oh noooo!" (kiedy coś spadnie, coś się zepsuje, baterie się wyczerpią w zabawce itd itp). Zapytany czy czegoś chce, np. deser - jeśli nie chce, to zdecydowanie mówi "no.", ale jeśli chce to pokazuje dłonią, nie odpowiada "yes", ani "tak" i nie wiem jak go tego nauczyć. Pewnie sam się w końcu nauczy :). Wypowiada proste zdania :),
Na obrazkach rozpoznaje już emocje typu: gniew, szczęście, radość, smutek, strach. Nie rozumie wstydu i dumy. Uwielbia obrazki ze spaniem :D, często zabiera jakąś poduszkę i udaje, że śpi - każe wtedy być wszystkim cicho. Części ciała zna już od dawien dawna, klocki układa w wieżę i różne inne budowle, już nawet nie pamiętam od kiedy (a pani dr na bilansie zapytała czy umie ułożyć wieżę z pięciu klocków). Układa niektóre układanki - a niektóre kompletnie mu nie wychodzą. Uwielbia rysować, ale w sumie to też żadna nowość. Nowością jest kolorowanie obrazków oraz rysowanie różnych rzeczy i nazywanie ich :). Najbardziej lubi rysować pociągi (bo w ogóle ma teraz fazę na pociągi, już od kilku miesięcy) i samochody (wciąż je uwielbia). Kiedy rysuje pociąg najpierw rysuje kreseczki na dole, które są torami, a dopiero potem prostokąt na nich, który jest pociągiem. Zapytany bardzo chętnie opowiada o tym co narysował :).
Czasami układa samochodziki w jednej linii i robi sobie z nich pociąg. Przy czym ma osobne słowo na normalny samochód, osobne na taxi i osobne na samochody z kogutem. Autobus na razie określa gestem z piosenki "The wheels on the bus".
Nie ma żadnych problemów z dopasowywaniem dowolnych kształtów do miejsc, w których powinny te kształty się znajdować, a ostatnio na playgroupie spędził dobre 10 minut wkładając w dziurki malutkie kółeczka i miał z tego ogromną frajdę. Oczywiście kształty rozpoznaje i poproszony o nie w jednym z trzech naszych języków - je wskazuje.
Poza tym: biega, próbuje skakać, ale jeszcze nie umie oderwać się od ziemi; pięknie się wspina po różnych rzeczach (aczkolwiek nie ma wolnej ręki, zawsze jedno z nas jest koło niego by go asekurować). Umie chodzić na piętach, jeszcze nie umie chodzić na palcach, chociaż się stara. Reaguje błyskawicznie na "stop", i absolutnie uwielbia "three, two, ej, GO!" (zamiast one mówi ej). Jak tylko krzyknie "go" to zaczyna biec. Ale GO ma wszelakie zastosowania. Kiedy światła uliczne zmieniają się z czerwonych na zielone, woła "baba GO!" albo "daddy, GOOO!" (zależy kto prowadzi samochód ;) ). Kiedy ma dosyć czyjegoś towarzystwa mówi (na przykład): "GO Tato, baj Tato, baj Tato, Tato go". Go służy też jako "start" kiedy zaczyna jechać samochodzikiem/pociągiem.
Uwielbia też mówić bye - "baj", czule i długo żegna się z zabawkami, które zostają w wannie podczas kiedy on wychodzi z kąpieli "baj brum brum, baj ciuciu, baj quack, baj". Żegna się też tak z Tatusiem przed wyjściem do pracy, z Babcią... Również jak ma dosyć Skype'a z drugą Babcią to też zaczyna do niej wołać "baj, baj, baj" i machać papa. Na przywitanie mówi "hej" zamiennie z "hi".
Ostatnio zaczął odkładać rzeczy na miejsce - jeszcze nie cały czas i nie wszystkie, ale to dobry start.
Tutaj pewnie sporo osób by mnie zbeształo, ale Mały Książę ma własnego iPada - i potrafi (od dawna) świetnie go obsługiwać. Co na nim robi: ogląda kilka swoich ulubionych kreskówek (PJ Masks na YT, Puffin Rock na Netflixie), ale także ma bardzo dużo aplikacji edukacyjnych (z których naprawdę sporo się uczy!), kilka małych gierek (np. liczenie rybek, czy też pociągi z Duplo) oraz swoje piosenki z Super Simple Songs i Mothergoose Club. Również ma tam kilka programów do rysowania (używa między innymi kopii mojego ulubionego Procreate...!) oraz pisania (np. IA Writer - uwielbia literki). Pomimo tego, że do urządzenia tego ma dość swobodny dostęp to po pierwsze, nigdy nie spędza przy nim czasu sam (zawsze przynajmniej jedno z nas jest obok), a po drugie, nie spędza przed ekranem dużej ilości czasu. Pewnie dlatego, że bardzo dużo robimy razem, nasze zabawy są dla niego atrakcyjne, a ekran po jakimś czasie (na szczęście) mu się nudzi. Dlaczego dostał swojego iPada i ma do niego dostęp? Bo kiedy już umiał tablet obsługiwać, a go nie miał - to wykorzystywał każdą okazję, żeby iPada mojego dorwać i potrafił się przy nim zamienić w Zombie, jeśli tylko z jakiegoś powodu nie dopilnowaliśmy czasu (a tak się niefortunnie złożyło, że np. w grudniu wszyscy troje dużo chorowaliśmy, więc tabletu było dużo).
Uwielbiam, kiedy pomaga mi w kuchni :). Dziadek Janek nam "zhakował" stołeczek z Ikei i zrobił wieżę kuchenną dla Małego Księcia (będzie na zdjęciach poniżej też). Świetna sprawa, taki pomocnik kuchenny!
Jak już jesteśmy przy kuchni - Mały Książę ma swoje preferencje, uwielbia sporo rzeczy, kilku nie lubi :). Z racji tego, że my (rodzice) jesteśmy wegetarianami, Mały Książę też nie je mięsa :).
Bardzo ładnie posługuje się widelcem i łyżką, jeśli chodzi o nóż to na razie używa go tylko do smarowania kanapki masłem. :)
W dalszym ciągu jest również karmiony piersią :).
Sam wchodzi i schodzi ze schodów, aczkolwiek woli komuś podać rękę niż trzymać się poręczy.
Był też na swoim pierwszym balu karnawałowym! :) A jeśli chodzi o pierwsze razy - to był też pierwszy raz u fryzjera :). Kupiliśmy też roczne wejściówki do ZOO, żeby móc skoczyć tam nawet na spacer na godzinkę, tak jak mieliśmy wejściówki roczne do Marineland (tęsknię za Marineland!).
Trafiła się nam też pierwsza smutna okazja, byliśmy razem na pogrzebie, bowiem zupełnie niespodziewanie umarł mój Dziadek. :(
Uczy się też czytać (metodą Domana) i całkiem nieźle mu to wychodzi, zwłaszcza biorąc pod uwagę mój brak konsekwencji i zapominanie o ćwiczeniach ;).
Ulubione zwierzęta Małego Księcia to: lwy, tygrysy, węże oraz maskonury. :D
Czy o czymś zapomniałam? Pewnie tak ;), trudno!
**
Piszę ten post na raty już chyba przez miesiąc, jest strasznie chaotyczny :D, ale tak to jest jak się piszę po jednym/dwóch zdaniach.
"Kilka" zdjęć :).
W sumie to zapomniałabym o najważniejszym: Mały Książę nie ma żadnych oznak wcześniactwa i z dniem dzisiejszym zapominamy o wieku korygowanym i o tym, że urodził się ponad dwa miesiące za wcześnie :)))).
Subscribe to:
Posts (Atom)