Friday, May 1, 2015

Nasza historia, część 2

Tego samego dnia zadzwonił do nas kardiolog z wynikami z holtera, stwierdził nadciśnienie ciążowe i powiedział mi, że średnia mojego ciśnienia wyszła 160/90. Umówił nas na spotkanie, żeby przepisać mi leki, bardzo nas uspakajał. Następnie oddzwonili do nas ze szpitala w Cannes, poinformowali o dokładnej godzinie spotkania z nową panią Doktor D. oraz o tym, że status mojej ciąży to aktualnie "zagrożona".

Z perspektywy czasu dotarło do mnie, że Doktor I. zdawał sobie sprawę czym i jak to się zakończy - ale nie chciał nam powiedzieć, żeby nas nie zdenerwować jeszcze bardziej. Poprosił, żeby przekazać Doktor D., żeby koniecznie zleciła mi dwudziestoczterogodzinne badanie moczu.

Następnego dnia spotkaliśmy się w szpitalu z Doktor D., która okazała się być bardzo sympatyczna; bardzo dużo i szybko mówiła, dużo się śmiała i żartowała, ale kiedy przyszło co do czego zrobiła się poważna. Zleciła mi kolejne badania krwi (chociaż te i tak robiłam regularnie co miesiąc, z moją fobią to było za każdym razem traumatyczne przeżycie nie tylko dla mnie, ale i dla pracowników laboratorium, jedna dziewczyna wręcz chowała się na mój widok, żeby tylko nie musieć mi pobierać krwi - ale o fobii i jak sobie z nią radzę napiszę kiedyś osobną notkę) oraz dwudziestoczterogodzinne badanie moczu, również miałam od razu zbadany mocz i ciśnienie na miejscu. 

Rozchorowałam się już na całego, gardło bolało mnie niemiłosiernie, oczywiście, żadnych leków nie mogłam wziąć... U pani Doktor D. prawie zwymiotowałam, tak się źle czułam. Ale to nie miało żadnego znaczenia. W sumie pani Doktor D. podniosła mnie trochę na duchu, bo po niezliczonych rozmowach telefonicznych dzień wcześniej z Doktorem I. miałam już wrażenie, że prawie umieram, zwłaszcza, jak plastycznie opisał mi, że w związku z tym co się dzieje z moimi tętnicami macicznymi krew jest zawracana do organizmu i może niechcący trafić do innych organów co może skończyć się tragicznie...

W czwartek przyjechała do mnie Mama :). Kolejne dni upływały dość spokojnie - zgodnie z zaleceniem lekarza mierzyłam ciśnienie trzy razy dziennie, Mama się nami zajmowała i mimo, iż atmosfera generalnie była bardzo ciężka, to obecność mojej Mamy bardzo nam pomogła.

W niedzielę wieczorem ciśnienie skoczyło mi do 180/110. Przez dwie godziny Mama różnymi domowymi sposobami zbijała mi ciśnienie, aż się w końcu udało i spadło do 136/80. Oby do wtorku.

We wtorek kardiolog zrobił mi ponownie EKG, a potem echo serca - tu na szczęście wszystko było w porządku. Potem powiedział mi, że robi to na potrzeby anestezjologa, żeby w razie operacji wiedzieli ja mnie znieczulić. Potwierdził nadciśnienie ciążowe, pocieszył, że pewnie wróci do normy po ciąży i przepisał mi leki. Zrobił mi też kilka pomiarów ciśnienia w trakcie wizyty, wszystkie wyszły dość wysokie.

W czwartek - piątek zebrałam dwudziestoczterogodzinną próbkę moczu, a w piątek zrobiłam zaleconą mi morfologię oraz badania w kierunku cukrzycy ciążowej, trzy godziny, trzy kłucia ;). Wyniki miałam od razu w piątek wieczorem... Okazało się, że w moczu pojawiło się białko, ale jeszcze w granicach normy, poniżej alarmującej granicy. Stwierdzono u mnie też cukrzycę ciążową... bo mój wynik przekroczył normę o 0,01...

W kolejnych dniach okazało się, że pomimo leków na ciśnienie - ciśnienie wciąż stopniowo mi rośnie. Atmosfera w domu była okropna, baliśmy się, przytłaczał nas smutek i wciąż oczekiwanie na to co będzie. Co tydzień spotkania z Doktor D., a po ostatnich wynikach umówiono mi też spotkanie z endokrynolog, diabetolog i pielęgniarką - wszystkie trzy spotkania na rano w Wigilię. Yay.

Endokrynolog się rozchorowała, diabetolog spędziła godzinę rozmawiając ze mną o tym co jem, by na końcu mnie pochwalić, że w sumie jem bardzo dobrze i ona nie ma mi niczego do zarzucenia, a pielęgniarka później miała mnie nauczyć obsługi urządzonka do pobierania i sprawdzania krwi, bo  od tej pory musiałam sobie sprawdzać cukier sześć razy dziennie... SZEŚĆ. Także pierwszy prezent świąteczny, który dostałam w tym roku - proszę bardzo, śliczne urządzonko do pomiaru cukru (szpital mnie zaopatrzył w urządzenie, igły, paski do sprawdzania oraz pojemnik na odpady).

Z mojej inicjatywy kupiliśmy też paseczki do sprawdzania białku w moczu i sprawdzałam co jakiś czas w domu czy wszystko jest w porządku.

29 grudnia było nie w porządku. Pamiętam, wyszłam z łazienki z trzęsącymi się dłońmi i powiedziałam do Francuza "I think we might have a problem". Francuz szukał wymówek, próbował usprawiedliwić obecność tego przeklętego białka, prosił mnie kilkakrotnie, żebym robiła ponowne próby... Ale nie chciało być inaczej. Paseczki uparcie pokazywały obecność białka.

Tego samego dnia mieliśmy umówione pierwsze spotkanie z położną, pojechaliśmy się więc z nią zobaczyć i mieliśmy nadzieję, że czegoś się od niej dowiemy związanego z moim ciśnieniem, z tym nieszczęsnym białkiem... Ale położna była bardzo "chillax" jak to Francuz określił. Do wszystkiego podchodziła na pełnym luzie i każde moje zmartwienie kwitowała krótkim "nie martw się, życie będzie lepsze, ciesz się ciążą". No cóż...

Miałam zlecenie na morfologię i kolejny test dwudziestoczterogodzinny przed kolejną wizytą u Doktor D., która miała być w styczniu - więc postanowiłam wykorzystać to zlecenie i mocz zebrałam z 30 na 31, a 31 pojechaliśmy do laboratorium na pobranie krwi.

Wyniki były o 17, ale tak naprawdę jeszcze zanim je zobaczyłam, już wiedziałam, że będą złe. I były.

Postanowiliśmy nie czekać na wizytę styczniową, ale zapakowaliśmy się do samochodu i 31 grudnia pojechaliśmy do szpitala w Cannes, żeby sprawdzili co i jak z tymi wynikami... Nie spodziewaliśmy się, że po wyjściu z domu tego dnia - wrócę do niego dopiero 28 stycznia...

Ciąg dalszy nastąpi, bo znowu jest w pół do drugiej rano/w nocy, więc czas na karmienie Małego Księcia :). Znowu nie wiem czy notka ma sens, bo byłam mocno zdekoncentrowana pisząc ją. 

1 comment:

  1. Czytam od rana Twoją historię (poprzednie wpisy też), no i skończyłaś w najbardziej ciekawym momencie. Nic to, poczekam:).

    ReplyDelete