Sunday, May 3, 2015

Nasza historia, część 3

W poprzedniej notce zapomniałam napisać, że ponieważ leki na ciśnienie nie bardzo działały to w tak zwanym międzyczasie miałam jeszcze dwa emergency spotkania z kardiologiem, który zwiększał mi dawkę leku (pod jego opieką brałam Amlor).

***
W szpitalu okazało się, że nie ma już konsultacji, z racji Sylwestra, więc miałam dwa wyjścia - albo pójść od razu na ER (emergency) albo spróbować porozmawiać z kimś z oddziału położniczego. Wybrałam to drugie, więc wjechaliśmy na pierwsze piętro, zadzwoniliśmy, poczekaliśmy chwilę i zaraz wyszła do nas położna. W różowej peruce, obsypana brokatem i z przesadzonym różowym makijażem ;), okazało się, że na oddziale położniczym w najlepsze trwa impreza sylwestrowa :). Była bardzo sympatyczna i żartowała cały czas, aż do momentu, w którym wysłuchała z czym przyszliśmy i zerknęła na moje wyniki. Natychmiast spoważniała i bez dalszych pytań zaprowadziła nas do sali przygotowującej do porodu (prelabor - brakuje mi polskich słówek), gdzie zaraz podpięła mnie pod KTG (to był mój pierwszy raz) i pod ciśnieniomierz, który badał moje ciśnienie w odstępach 15 minutowych. Pierwsze pomiary wyszły bardzo wysokie - 180/110, 190/115... Ale ponieważ nie było jeszcze decyzji co dalej postanowiono wstrzymać na razie leki na ciśnienie.

Aż do 19 przewijały się przez "nasz" pokój różne położne, robiły mi KTG, mierzyły ciśnienie, o 19 nastąpiła zmiana warty i okazało się, że moja pani Doktor D. ma akurat dyżur tej nocy. Przyszła do nas bardzo szybko po objęciu stanowiska i poinformowała, że niestety, ale diagnoza już jest: preeclampsia. Już dość poważna, co oznacza, że zmiana nastąpiła dość szybko i może bardzo szybko postąpić dalej. W związku z czym zostanę zatrzymana w szpitalu na 48 godzin na obserwację.

Spanikowałam kompletnie, zwłaszcza, kiedy się okazało, że na "wszelki wypadek" muszę mieć założony wenflon (nigdy w życiu wcześniej nie byłam w szpitalu, oraz panicznie, panicznie boję się igieł). Wpadłam w histerię ;), więc dostałam leki na uspokojenie, podwójną dawkę. Pielęgniarka, która miała mi założyć wenflon była przemiła, powiedziała, że doskonale mnie rozumie, bo jej córka tak samo się boi. Zanim cokolwiek zrobiła - dała mi do ręki jeden zestaw "wenflonowy" i pozwoliła rozłożyć na części, zobaczyć każdy element, sprawdzić czy jest elastyczny (wcześniej myślałam, że w żyle jest coś twardego typu igła i przerażało mnie, że przy ruszaniu się mogę sobie żyłę na przykład przebić na wylot). Dała mi czas na zadawanie pytań, nawet (z perspektywy czasu) tych najbardziej idiotycznych. Następnie, opisując mi cały czas co dokładnie robi - sprawdziła moje żyły i gdzie zrobi wkłucie, a potem to miejsce posmarowała kremem Emla i zostawiła mnie na godzinę, żeby zaczął działać.

Podczas tej godziny przyszła moja pani Doktor D. i wzięła nas na USG. Pokoje z maszynami USG były w skrzydle konsultacji; całe to skrzydło było już zamknięte, była noc - Doktor D. poprowadziła nas korytarzami dla lekarzy, otwierając i zamykając każdy korytarz po drodze specjalną kartą-kluczem. Wszędzie było ciemno i pusto, przerażająco. W skrzydle konsultacyjnym również wyłączone były wszystkie światła, a kiedy wreszcie dotarliśmy do pokoju z USG Doktor D. włączyła tylko małą lampkę, żeby było lepiej widać obraz na ekranie komputera. Bardzo, bardzo nie lubię ciemności i nie czuję się w niej komfortowo - w domu NIGDY nie śpię w ciemności i w ciszy, nigdy.

USG na szczęście wykazało, że wszystko jest w porządku z dzieckiem, o dziwo jakimś cudem dostaje wciąż pokarm - bo widać, że rośnie. Wróciliśmy do sali prelabor. Ciekawostka - wszystkie sale przygotowujące do porodu oraz sale porodowe - to jedynki :).

Wszystko było tak surrealne, że aż nie mogłam uwierzyć, że się dzieje. Cały personel oddziału położniczego był poprzebierany, wszędzie był brokat, radość, muzyka, podoklejane rzęsy, różowe peruki, fikuśne kapelusiki...

Przy akompaniamencie radosnej muzyki pielęgniarka zakładała mi wenflon, krok po kroku opowiadając co robi i czekając na to, żebym do każdej jej kroku się przyzwyczaiła i pozwoliła na kolejny. Uwielbiałam ją za to.

Później pobrano mi krew (już drugi raz tego dnia), tym razem aż osiem fiolek. Było już po 23 kiedy zaprowadzono nas na inny oddział, na oddział maternity (znowu brakuje mi polskich słówek, to oddział dla kobiet, które są jeszcze przed porodem oraz tuż po porodzie, nie wiem jak to się nazywa?). W tym szpitalu nie było oddziału patologii ciąży, więc dostaliśmy pokój, w którym było miejsce do kąpania i przewijania dziecka, dodatkowe szafki dla dziecka i miejsce na łóżeczko. Okna wychodziły na morze :). W pokoju była też łazienka z prysznicem oraz dodatkowy zlew tuż przy drzwiach wejściowych, żeby lekarze mogli też umyć ręce wchodząc lub wychodząc od pacjentki.

Ponieważ nie jedliśmy kolacji to położne na tym oddziale zaproponowały, że przyniosą nam to co zostało w kuchni (bo już nie wydawali regularnych kolacji) oraz makaroniki (czyli francuskie ciasteczka z mączki migdałowej). Podziękowaliśmy, zjedliśmy kolację i pozostawiono nas samych sobie już do rana. Ach, dostałam jeszcze kolejny trzylitrowy, plastikowy dzban do zbierania moczu (i aż do porodu zamiast toalety musiałam używać tylko tych dzbanków właśnie)  oraz szpitalne urządzenie do sprawdzania cukru, bo przecież wyszliśmy z domu tylko na chwilę, więc nie brałam swojego, nie mieliśmy przy sobie niczego.. Zmieniono mi także leki na ciśnienie i zamiast Amloru teraz dostałam Aldomet. O Aldomecie uczyłam się na studiach, to metyldopa, czyli lek blokujący powstawanie dopaminy, więc nie bardzo chciałam go wziąć, ale nie miałam wyboru.

Ten oddział zamiast łóżek dla osoby towarzyszącej miał tylko rozkładane fotele, więc nie był to dla Francuza szczyt komfortu.

Ze szpitalnego okna obejrzeliśmy o północy pokaz fajerwerków, przytulając się do siebie desperacko, nie wiedząc co dalej będzie. Przerażało nas, że nasze maleństwo może przyjść na świat w zaledwie 29 tygodniu...

Spaliśmy w ubraniach, po lekach uspakajających przespałam twardo całą noc, bez włączonego radia czy tv (w pokoju był telewizor, ale ponieważ przyjęto nas w nocy to nie dostaliśmy jeszcze kodu do włączenia go), dostaliśmy karafkę z zimną wodą i dwie szklanki.

Noc była dość krótka, bo okazało się, że dzień w szpitalu zaczyna się już o szóstej rano. Rano ponownie pobrano mi krew, sześć fiolek. W ciągu dnia Francuz pojechał do domu po nasze rzeczy i oczywiście dokładnie w tym czasie przyszedł do mnie doktor, który akurat miał dyżur, i który niestety nie mówił ani słowa po angielsku. Poprosiłam go, żeby wrócił za godzinę, jak będzie mąż - ale już nie wrócił i tego dnia nie dowiedziałam się niczego nowego. Za to tego dnia z samega rana przyszła do mnie dietetyczka, żeby ustalić ze mną posiłki dla mnie. Wypytała mnie co lubię, czego nie lubię, a czego nie jem (jestem wegetarianką), po czym ustaliła dla mnie indywidualne menu (jak dla każdej pacjentki).

Dostawałam trzy posiłki dziennie (godziny jak w całej Francji: 8-9, 12-13, 18-19 - tu wszyscy jedzą o tej samych porach ;) ) oraz przekąskę (owoc + nabiał) o 16. Na śniadania dostawałam bułeczkę, masło, dżem oraz do wyboru czekoladę na gorąco, kawę i herbatę. Lunche i kolacje były bardzo różnorodne - ale zawsze dostawałam zimną przekąskę - w formie różnych warzyw, następnie ciepłe danie - makaron/ziemniaki/ryż + porcja różnie przygotowanych warzyw oraz jajko/omlet/naleśnik zamiast mięsa/ryby. Potem był deser - zazwyczaj jogurt, ale czasami też mus, flan albo ciasto, do tego owoc, a na koniec bułeczka i kawałek sera, codziennie innego. Do kolacji czasami jeszcze była ciepła zupa zwana potage

Drugiego stycznia, w piątek, dowiedziałam się, że moje wyniki się pogarszają, więc mój pobyt z całą pewnością się przedłuży. Ba, powiedziano mi również, że pogarszają się na tyle mocno, iż przyjdzie do mnie anestezjolog zrobić wywiad przed ewentualną operacją...

Kilka razy dziennie robiono mi KTG i każde trwało około godziny. Miałam "własną" maszynę przywiezioną do pokoju. To samo z ciśnieniomierzem, przeznaczony specjalnie dla mnie stał cały czas w moim pokoju. Ciśnienie badano mi podczas KTG, w odstępach piętnastominutowych. Co rano pobierano mi krew - około 6 fiolek.

W sobotę pierwszy raz zaczęto mówić o transporcie do Nicei - bo łatwiej było przetransportować dziecko do NICU poziom 3 we mnie, niż po urodzinach. Ponieważ moje wyniki z dnia na dzień były gorsze, preeclampsia zyskała przymiotnik "poważna", a w niedzielę dostałam pierwszy zastrzyk ze sterydami, który miał pomóc dziecku rozwinąć płuca. W poniedziałek po badaniu krwi i moczu dostałam kolejny zastrzyk ze sterydów, następnie założono mi wenflon na drugą rękę (niezbędny na czas transportu :/ ) i oświadczono, że przetransportowana będę do szpitala w Nicei za chwilę, ponieważ czas goni - helikopterem.

Przyznaję, na początku spanikowałam kompletnie i wpadłam w histerię, już tego wszystkiego było dla mnie za dużo, chciałam do domu, nie chciałam lecieć, na dodatek sama (w sensie: bez Francuza) do nieznanego mi miejsca... Ale obsługa helikoptera była super. Składała się z bardzo przyjaznej pielęgniarki, przystojnego bawidamka pilota oraz przesympatycznego ratownika z bujną czupryną, przez którą przypominał mi Jeana z duetu Jean&Norbert. Wszyscy troje mówili po angielsku. Byli bardzo cierpliwi, czekali, aż się uspokoję, po czym pielęgniarka mnie przytuliła, obiecała, że się mną zajmie, że wszystko będzie dobrze, a pilot i ratownik cały czas żartowali, więc w końcu ja też się uśmiechnęłam i dzielnie dałam się zawinąć w taki dziwny, dmuchany kokon i zawieźć na dach, do helikoptera. Francuz cały czas był przy mnie, aż do momentu, do którego mógł, bowiem niestety nie mógł lecieć ze mną, musiał przyjechać samochodem.

Kilka zdjęć:










To był mój pierwszy lot helikopterem i w gruncie rzeczy poprawił mi trochę humor, na krótko, bo widoki były wspaniałe, a pielęgniarka pozwoliła mi się trochę wydostać z tego dmuchanego kokona, który nie pozwalał mi się ruszyć. Podczas lotu mogłam mieć przy sobie tylko i wyłącznie telefon, reszta rzeczy musiała pojechać z Francuzem.

Po wylądowaniu na dachu szpitala w Nicei nawet pozwolili mi się z tego kokona wydostać, pochodzić po dachu i porobić zdjęcia, ale kiedy przyszły po mnie pielęgniarki z oddziału położniczego (bo labor&delivery to chyba oddział położniczy, mam rację?) to zrobiły aferę, że tak nie można, że szpital jest za mnie odpowiedzialny, wpakowały mnie natychmiast na łóżko i zawiozły do sali do rodzenia. I od tego momentu dzień znowu zrobił się paskudny - mój francuski nie jest najlepszy - sporo rozumiem, ale sama nie mam odwagi, żeby mówić, dodatkowo brakuje mi medycznego słownictwa. Pielęgniarki wiedziały, że nie mówię po francusku i w sumie kompletnie mnie ignorowały podczas wiezienia na salę, rozmawiały między sobą, żartowały, na mnie nawet nie patrzyły. Zawiozły mnie i zostawiły w pustej sali, w której kompletnie nie wiedziałam co ma ze sobą zrobić.

Byłam zmęczona, sama, w sali było duszno i gorąco (ponad 25 stopni), bardzo chciało mi się pić, nie miałam żadnych swoich rzeczy oprócz telefonu. Po jakimś czasie przyszła do mnie stażystka, która mówiła po angielsku, słabo bo słabo, ale po angielsku, kazała mi założyć koszulę do rodzenia, po czym podpięła mnie pod KTG i ciśnieniomierz (odstępy pomiędzy pomiarami 10 minutowe) i zostawiła... na ponad dwie godziny. A wcześniej powiedziała mi, że niestety nie mogę się niczego napić, bo być może będę miała zaraz operację, więc nie mogą mi niczego dać. Ale o tym miał zadecydować lekarz (którego tego dnia w ogóle nie zobaczyłam).

Leżałam więc, w gorącej dusznej sali, z piszczącymi monitorami dookoła (w każdej sali do rodzenia jest też duży monitor, na którym się wyświetlają zapisy KTG z pozostałych sal, żeby w razie czego lekarze mogli szybko zareagować na niespodziewaną sytuację), zestresowana, zmęczona, nie bardzo wiedząc nawet do kogo się odezwać, spragniona, głodna i półnaga, bo koszula była za ciasna w biuście i brzuchu (Francuzki są szczuplejsze ode mnie ;) ), a na dodatek krótka, bo zaledwie do spojenia łonowego... Kiedy Francuz przyjechał i mnie odnalazł, po prawie dwóch godzinach, to rozpłakałam się na jego widok. Na szczęście szybko zrobił ze wszystkim porządek, pozwolono mi się ubrać, pokazano drogę do łazienki, dano mi wodę do picia... Ale na pokój "na górze" (sale do rodzenia są na dole), na oddziale ciąży patologicznych musieliśmy wciąż czekać, aż w końcu się nie doczekaliśmy (wszystkie były zajęte) i o 23 dostaliśmy pokój na oddziale maternity. Wszystkie pokoje na obydwu oddziałach są jednoosobowe, dwuosobowe pokoje są tylko na ogólnym oddziale ginekologicznym.

Pomimo godziny przyjęli nas tam niesamowicie ciepło i zajęli się nami cudownie. Kontrast pomiędzy piętrem -3 (sale do rodzenia), a oddziałem maternity (2 piętro) był niesamowity. W tym pierwszym miejscu było zimno (pod względem atmosfery, nie temperatury), szaro, brakowało kolorów, a obsługa traktowała ludzi jako "przypadki", bo miała z nimi do czynienia tylko przez czas rodzenia; na drugim piętrze wszystko było kolorowe, ściany były brzoskwiniowe, wszędzie wciąż wisiały dekoracje świąteczne, na korytarzu grała muzyka, stał regał z książkami i gazetami do czytania dla pacjentek... Na dodatek akurat miała zmianę przecudowna położna, która do końcu pobytu była moją zdecydowaną ulubienicą, wspaniała młoda dziewczyna o imieniu Julie.

Pomimo tego, że było późno, że wszyscy byliśmy zmęczeni - przedstawiła nam dokładnie całą sytuację, opisała co będziemy próbować zrobić (dotrwać jak najdalej jeśli chodzi o długość ciąży). Bardzo szczegółowo odpowiedziała na każde nasze pytanie i bardzo podniosła nas na duchu. Następnie pomocnice przyniosły nam jedzenie, przepyszny ryż z czymś i makaron z czymś jeszcze lepszym - już nie pamiętam co to było. Zaopatrzono nas też w wodę, szklanki, mnie oczywiście zaopatrzono też w dzban do zbierania moczu i powiedziano, że na dzisiaj mamy spokój, możemy iść spać, ale żebym się przygotowała na to, że następnego dnia rano zaczynamy dzień o 6 rano, pobraniem krwi oraz badaniem ciśnienia.

Ach, jeszcze tego samego wieczora zwiększono mi dwukrotnie dawkę Aldometu do 1,5g dziennie (maksymalna dawka to 2g dziennie).

Ciąg dalszy nastąpi :).


2 comments:

  1. Przeczytałam również dwie poprzednie części. Sporo przeszłaś. Cieszę się, że mnie znalazłaś i mogę poznać Waszą historię.

    ReplyDelete