Friday, May 8, 2015

Nasza historia, część 4

Szósty styczeń, 2015, szpital w Nicei, L'Archet.

USG. Dziecko w porządku, waga jakby ciut większa niż poprzednio, więc też dobrze - jedynie bardzo podejrzanie długo pani robiąca USG wpatrywała się w mózg naszego synka, ale zapytana stwierdziła, że myślała, że coś widzi, ale, że chyba jednak jest w porządku (taką samą sytuację mieliśmy w listopadzie - wciąż nie wiem czego wówczas się doktor doszukiwał). Za to tętnice maciczne w stanie dużo gorszym niż poprzednio - notche już na obydwu, obydwie poza skalą, opór bardzo duży.

W tym szpitalu plan dnia mamy trochę inny niż w Cannes -
1. Rano, przed szóstą, pobieranie krwi (4 fiolki, więc mniej niż poprzednio), zmiana dzbanka na mocz na nowy, pierwsze badanie ciśnienia.
2. Około siódmej sprawdzanie wagi, temperatury, obwodu brzucha
3. Pomiędzy ósmą a dziewiąta śniadanie, a tuż przed nim pierwsze sprawdzanie cukru, tuż po nim dzienna zmiana przychodzi się przywitać
4. Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą pomiar ciśnienia, a zaraz po nim KTG albo VCT*
5. Około jedenastej - drugie sprawdzanie cukru
6. Pomiędzy dwunastą a trzynastą - lunch, a tuż przed nim trzecie badanie cukru
7. Około czternastej KTG i ciśnienie
8. Pomiędzy czternastą a piętnastą czwarte badanie cukru
9. Czas wolny aż do siedemnastej :), a w tak zwanym międzyczasie przekąska o szesnastej
10. O siedemnastej ponownie KTG albo VCT i ciśnienie
11. Osiemnasta: piąte badanie cukru i kolacja
12. Czas wolny aż do 22, ale około dwudziestej badanie cukru
13. Około dwudziestej drugiej nocna zmiana przychodzi się przywitać i pomiar ciśnienia
14. Przed północą pomiar ciśnienia - ale ten zależał od zmiany i od moich wcześniejszych pomiarów
15. Pomiędzy północą i szóstą rano: spanie :)

Moim lekarzem prowadzącym został młody chłopak, pierwszy rok będący w tym szpitalu, zaraz po studiach - sympatyczny, zabawny - przezywaliśmy go z Francuzem "hashtag: lol", dlatego, że kiedyś przechodziliśmy koło dyżurki, on opowiadał jakąś anegdotę, którą zakończył właśnie mówiąc "#lol!". Myślę, że Scrubs to był jeden z jego ulubionych seriali, bowiem zachowywał się tak jakbym się tego spodziewała po głównym bohaterze tego serialu. Ba, nawet fryzurę i styl ubierania się miał podobny.

Pomimo tego, że L'Archet jest starszy niż szpital w Cannes i znacznie mniej nowoczesny - atmosfera w nim, przynajmniej na moim piętrze, była znacznie lepsza. Całość wydawała się cieplejsza, obsługa zdecydowanie milsza - prawie wszyscy pracownicy byli zawsze uśmiechnięci, mili, odpowiadali na pytania, sprawiali, że człowiek czuł się bezpiecznie, tudzież prawie bezpiecznie. Była jedna kobieta, która dowodziła ekipą pomocników, a jej zajęciem było okazjonalne sprawdzanie ciśnienia, donoszenie karafek z wodą, upewnianie się, że pacjentki mają wszystko co mieć powinny - ona była zawsze bardzo surowa i na początku nawet nieprzyjemna. Ale - postawiłam sobie za cel, zjednać ją sobie - zawsze się do niej uśmiechałam, zawsze byłam bardzo bardzo miła, zagadywałam ją i generalnie starałam się ją ocieplić i udało się! Kiedy pierwszy raz sama z siebie się do mnie uśmiechnęła prawie skakałam z radości :). (Na patologii ciąży była jedna mniej przyjemna położna, ale na szczęście miałam z nią do czynienia tylko raz, ale o tym później).

Pokój był pomarańczowy, ciepły, przyjazny. W pokoju łóżko dla męża (tudzież osoby towarzyszącej), biurko z krzesłem oraz kontaktami obok, oczywiście stolik do jedzenia (na kółkach), szafeczki, szafka na rzeczy dla dziecka połączona z miejscem do przewijania i kąpania dziecka, szafa dla pacjentki - z kłódką i kluczem. Każdy pokój przeznaczony tylko dla jednej pacjentki i jej osoby towarzyszącej. W pokoju również telewizor, lampki o różnym nasileniu światła i łazienka. Łazienka również była przyjemniejsza niż w Cannes - bo w Cannes prysznic i toaleta były w jednym pomieszczeniu, niczym nie odgrodzone, więc kiedy brało się prysznic zalewała się równocześnie cała "podłoga" toalety. W L'Archet prysznic był w osobnej, zamykanej kabinie, toaleta obok, zlew... Oczywiście również drugi zlew przy wejściu do pokoju, łącznie z obowiązkową butelką żelu alkoholowego na ścianie - dla lekarzy. :)

W czasie wolnym w ciągu dnia zazwyczaj chodziliśmy (z Francuzem, a czasem też i z Mamą, bo do mnie przyleciała) do kawiarenki na dole, gdzie kupowałam sobie herbatę, a potem na taras, gdzie był zasięg :). Pomimo tego, iż był styczeń - było dość ciepło, zimno się zrobiło dopiero pod koniec naszego pobytu. Wieczorami kuliliśmy się z Francuzem na moim łóżku, wtulaliśmy się w siebie i oglądaliśmy telewizję lub graliśmy w gry na jego laptopie/moim ipadzie.

Drugi wenflon miałam w ręku tydzień, aż w końcu mi go wyjęli, bo stwierdzili, że moja żyła już jest w kiepskim stanie, więc i tak by go nie użyli, więc jeśli będzie trzeba - dostanę nowy.
W środę, siódmego stycznia, miałam rano spotkanie z ordynatorką oddziału (lekarz prowadzący przychodził codziennie) - ku mojemu zdziwieniu oświadczyła, iż moje wyniki, chociaż są złe - trochę się ustabilizowały. Stwierdziła, że naszym celem jest jak najdłuższe ciągnięcie ciąży, aby dziecko miało jak największe szanse - ale w granicy mojego zdrowia... To odrobinę poprawiło mi humor, zwłaszcza, kiedy usłyszałam, że ona oczywiście nie może niczego obiecać, ale że prawdopodobnie uda się wytrzymać jeszcze kilka dni, może nawet tydzień. Umówiła mi również wizytę anestezjologa oraz neonatologa (to był wciąż 29 tydzień, wiadomo było, iż tak czy inaczej nasz synek będzie w NICU czyli neonatal intensive care unit, czyli OIOMie dla noworodków).

Anestezjolog przyszedł godzinę później i doprowadził mnie prawie do histerii, przeraził mnie. Na początku pomylił Polskę z Rosją (nienawidzę tego!) i przywitał się ze mną po rosyjsku, odpowiedziałam zdziwioną miną ;). Zrobił wywiad, a jakże. A potem oświadczył, że do znieczulenia i operacji powinnam tak naprawdę być dużo młodsza, optymalnie mieć koło dwudziestu lat i mieć co najmniej tyle samo wagi mniej. Powiedział mi, że mogę mieć problem ze znieczuleniem (nie miałam) i że pewnie będzie potrzebna narkoza (nie była). Powiedział mi, że wtedy bym miała większe szanse (młodsza, szczuplejsza). Kiedy powiedzieliśmy mu, że rano otrzymaliśmy dobre wiadomości i że prawdopodobnie uda się wytrzymać jeszcze nawet około tygodnia - odpowiedział grobowym głosem (miał cudny, "brytyjski"-angielski, który pewnie przez jakiś czas jeszcze będzie mi się źle kojarzył) "ja rozumiem, że pani chce się łudzić jak najdłużej, ale ja tu jestem po to, żeby powiedzieć pani prawdę. Nie wytrzyma pani tygodnia. Ba, nie wytrzyma pani do soboty. Moim zdaniem operacja będzie dzisiaj w nocy.". Dodał, że wszystko może się zmienić w każdej chwili, z minuty na minutę. I że każdy przypadek preeclampsii jest inny, że w zasadzie nie ma dwóch takich samych przebiegów, więc nikt nie wie czego się spodziewać.

Nigdy więcej go nie zobaczyłam ;).

Kiedy wyszedł - spanikowałam, wpadłam w histerię, zupełnie nie umiałam sobie poradzić z tym wszystkim co na mnie spadło, ze świadomością, że przez moje głupie ciało stawiam w tak podbramkowej sytuacji nasze dziecko, że będzie operacja... i do tego doszło już wszystko inne, poranny stres związany z pobieraniem krwi (fobia!), stres przy każdorazowym pobieraniu ciśnienia - cały czas wydawało mi się, że to ja powinnam mieć nad tym kontrolę, że powinnam umieć zapanować nad swoim ciałem i zmusić je do poprawnego ciśnienia - więc się zapętlałam, im bardziej się stresowałam tym było wyższe, im było wyższe tym bardziej się stresowałam. Położne przeraziły się moim stanem i zaproponowały mi rozmowę z psychiatrą oddziałowym (w sumie do tej pory nie wiem czy ona była psychiatrą czy psychologiem), zgodziłam się.

Przyszła po godzinie, poświęciła nam godzinę.  W sumie nie dowiedziałam się niczego nowego, nie za bardzo mi pomogła - głównie poinformowała mnie, że mam wewnętrzny ośrodek kontroli (to już wiedziałam wcześniej), że nie mogę kontrolować wszystkiego co się ze mną dzieje (wiem, ale to nie zmienia faktu, iż uważa(ła)m, że powinnam) i że powinnam "let go" i się rozluźnić (tak jest, łatwo powiedzieć). Jeszcze dodała, że ciąża to jest brutalny i nieprzewidywalny proces. W sumie pomogła mi o tyle, że ile razy o niej pomyślałam to miałam od razu w głowie piosenkę "Let it go" z filmu Frozen - i stwierdziłam, że spróbuję podczas mierzenia ciśnienia nie myśleć o kontrolowaniu wyników, ale właśnie sobie śpiewać to w myślach - i przynajmniej to odrobinę pomogło.

Generalnie jednak wiedziałam, że wisi nade mną miecz Damoklesa, nikt nie potrafił niczego przewidzieć, każdy miał nadzieję, że uda się dotrzeć do kolejnego dnia bez operacji, pięćdziesiąt razy dziennie byłam pytana o symptomy związane z preeclampsią: czy nie mam potężnego bólu głowy, czy nagle nie spuchłam, czy nie boli mnie kiedy faire pipi (robię siusiu), czy nie mam muszek przed oczami, czy nie boli mnie brzuch, czy nie mam ucisku w klatce piersiowej... Na wszystko odpowiadałam nie, aczkolwiek - dopiero zauważyłam to po ciąży - puchłam. Zobaczyłam to dopiero na zdjęciach zrobionych podczas porodu (mój Francuz robił zdjęcia dla mojej Mamy, telefonem, żeby pokazać jej mój stan) - zatkało mnie. Dopiero potem przejrzeliśmy zdjęcia "w tył" i zobaczyliśmy, że faktycznie puchłam. Ale puchłam tak wolno (podczas gdy normalnym objawem byłoby spuchnięcie bardzo szybkie), że nikt tego nie zauważył, łącznie z nami.

Tak sobie trwałam, przeżywając dzień po dniu, godzina po godzinie. Miałam depresję, kiedy szliśmy na taras, z którego było widać parking, a na parkingu nasz samochód - płakałam, bo miałam wrażenie, że już nigdy ze szpitala nie wyjdę. Bałam się operacji, po pamiętnej rozmowie z anestezjologiem jeszcze bardziej. Codzienny niesamowity stres związany z pobieraniem krwi robił swoje. Niewiedza co i kiedy i bycie cały czas w stanie wysokiego napięcia - to była ostatnia kropla. Po każdym dniu pisałam dziewczynom na mojej grupie fejsbukowej (grupa mam marcowych), że przetrwaliśmy kolejny dzień, żeby trzymały kciuki za noc, a potem za kolejny dzień.

Z dnia na dzień wyniki się pogarszały. Stopniowo, w sposób "ustabilizowany" jak to Doktor Hashtag:LOL mówił, ale się pogarszały. W pewnym momencie przestano mi mówić o wysokości białka w moim moczu, a lekarz żartował - jeszcze trochę to będzie zupa, a nie mocz ;). Na łeb na szyję leciały mi wyniki wątrobowe. Codziennie pobieranie krwi sprawiło, że zaczęły mi spadać czerwone płytki krwi. Płytki odpowiedzialne za krzepliwość krwi również zaczynały spadać. Obserwacja mnie to był dla nich bardzo delikatny proces, musieli codziennie ważyć wszystkie za i przeciw i decydować: czekamy czy operujemy. Fakt, iż nie miałam typowych dla nadciśnienia objawów (bóle głowy i pozostałe wymienione wcześniej) pomagał im podejmować decyzję "czekamy".

Położne mówiły, że mój pobyt u nich to wielka "gra w czekanie" i sprawdzanie. Mówiły - jeśli dostaniesz posiłek (śniadanie, obiad, przekąskę, kolację) to znaczy, że operacji jeszcze dzisiaj nie będzie. Więc czekałam na każdy posiłek, panikowałam, kiedy się spóźniał.

I tak dzień po dniu, godzina po godzinie...
W trzecim tygodniu stycznia przeniesiono mnie do pokoju na patologii ciąży - tutaj było o tyle lepiej, iż łóżko męża/osoby towarzyszącej było tuż koło mojego łóżka, więc w nocy trzymaliśmy się za ręce. Miałam swoją ulubioną przyszłą położną - studentka Lisa - ponieważ była studentką to przychodziła codziennie (inne położne były dwa razy w tygodniu - była duża rotacja, ponieważ na tych dwóch oddziałach pracuje prawie sześćdziesiąt położnych) i spędzała ze mną dużo czasu. To ona mierzyła mi ciśnienie, wypytywała o objawy, codziennie przychodziła ze mną porozmawiać... bardzo ją polubiłam i jej zaufałam. Moją ulubioną położną była Julie (ta, która nas przyjęła) oraz o dziwo, sztywna i bardzo restrykcyjna położna, której imienia nie pamiętam. Była bardzo szczera i bardzo mi tym imponowała, niczego nie owijała w bawełnę, więc czułam, że mogę jej ufać, że powie mi to co potrzebuję wiedzieć.

W trzecim tygodniu dodano również kolejną zabawną czynność - od tej pory musiałam zapisywać wszystkie wypijane w ciągu dnia płyny (w ml), a położne następnego dnia porównywały to z zawartością mojego dzbanka na mocz.

Pod koniec trzeciego tygodnia przyjęłam w końcu leki uspokajające, które proponowano mi już znacznie wcześniej, czułam, jakbym się poddała, ale je przyjęłam. Spałam coraz mniej, coraz krócej, miałam coraz koszmarniejsze sny. Było mi bardzo, bardzo źle, chociaż i moja Mama i mój fantastyczny Francuz robili wszystko, żeby mnie utrzymać w jak najlepszym stanie i starali się mnie podtrzymywać na duchu.

W poniedziałek, w czwartym tygodniu, wiedziałam, że jest źle, jeszcze zanim mi to powiedział Doktor Hashtag:LOL. Z wypitych czterech litrów wysiusiałam zaledwie 100ml, a mocz był praktycznie brązowy. Nerki przestawały działać... Bolały mnie plecy na poziomie nerek..

We wtorek Doktor Hashtag:LOL zaskoczył mnie informacją, iż po konsultacji wyników KTG i VCT z neonatalogiem uznali, że zamiast operacji - wywołają poród. Bardzo mnie to uspokoiło, chociaż kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Przeraził mnie jednak informacją, że mam się spakować, że na dole już na mnie czekają i że są gotowi, żeby się mną zająć. Ledwo zdążyłam wziąć prysznic podczas gdy Francuz nas pakował; tego dnia zjadłam tylko śniadanie (następny posiłek zjadłam dopiero w niedzielę). W tak zwanym międzyczasie przyszedł do nas jeszcze neonatolog i wyjaśnił, że próbujemy porodu naturalnego bo nasze dziecko jest silne i poród naturalny będzie dla niego lepszy niż cesarka. Wyjaśnił nam też jak będzie wyglądał pobyt naszego dziecka w NICU i oświadczył, że widząc wyniki on jest dobrej myśli. To była pierwsza tak pozytywna rzecz, którą nam ktokolwiek w szpitalu powiedział - do tej pory kiedy pytaliśmy o szanse, moje czy dziecka, to każdy się asekurował, mówiąc, że muszę pamiętać, że wszystko może się zdarzyć i że nie mogą odpowiedzieć jednoznacznie.

Około jedenastej moje rzeczy zostały przekazane do schowka, wzięliśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze, następnie zawieziono nas na dół, windą dla personelu. Wszyscy życzyli mi powodzenia, mówili, że dobrze się nam na dole zajmą...

Zjechaliśmy na piętro -3, atmosfera była tak samo zimna i beznadziejna jak pierwszego dnia kiedy przyjechałam do tego szpitala... Położna z góry zostawiła nas z położnikiem, który zaprowadził nas do małego pokoju "prelabor", w którym nie było miejsca prawie na nic. Wszędzie stały maszyny, monitory, jedno łóżko, jedno krzesło. Niewygodne krzesło, niewygodne łóżko, na którym kazano mi się położyć i czekać...

I tak oto zaczął się najdłuższy i najbardziej męczący tydzień w moim życiu.

Ciąg dalszy nastąpi, bo mimo, iż nie jest jeszcze w pół do drugiej, a zaledwie za dwadzieścia pierwsza - mój Mały Książę obudził się i żąda zagwarantowania dostępu do piersi. Negocjacje dotyczące czasu (błagam kotku, jeszcze minutkę!) na nic się nie zdają, Mały Książę zaczyna brzmieć już jak mała syren(k)a alarmowa, w związku z powyższym: do następnego razu!

*VCT - KTG z dodatkowym twistem - dostawałam do ręki przycisk, który musiałam przyciskać za każdym razem kiedy czułam ruchy dziecka, następnie było to porównywane z wynikami serca i skurczy :).

2 comments:

  1. Czy ja przegapiłam "nasza historia część 5"?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nie, jeszcze nie napisałam, musiałam "dojrzeć" :). Teraz, kiedy minął już rok od tamtych wydarzeń, myślę, że będzie mi łatwiej :)

      Delete