Friday, March 25, 2016

Nasza historia, część piąta

Poprzednio zakończyłam na:
"Zjechaliśmy na piętro -3, atmosfera była tak samo zimna i beznadziejna jak pierwszego dnia kiedy przyjechałam do tego szpitala... Położna z góry zostawiła nas z położnikiem, który zaprowadził nas do małego pokoju "prelabor", w którym nie było miejsca prawie na nic. Wszędzie stały maszyny, monitory, jedno łóżko, jedno krzesło. Niewygodne krzesło, niewygodne łóżko, na którym kazano mi się położyć i czekać..."

Kiedy położnik do nas wrócił, okazało się, że jest zdecydowanie mniej cierpliwy niż położne i pielęgniarki na patologii ciąży; nie mógł zrozumieć, że boję się igieł, zwłaszcza po tak długim już pobycie w szpitalu z codziennym kłuciem i chciał założyć mi wenflon tak szybko jak to możliwe i mieć mnie z głowy. Próbował założyć mi najpierw na nadgarstku, ale nic z tego nie wyszło, potem na górze dłoni, ale żyły również były zbyt na to wymęczone - w końcu podpiął mi się w zagięciu łokcia. Po wenflonie przyszedł czas na założenie cewnika, ktg, ciśnieniomierza, elektrod i sama nie wiem czego jeszcze. Wreszcie założono mi lek, który miał wywołać poród.

Nie mogłam wstawać, nie mogłam się ruszać. Łóżko było piekielnie niewygodne. Godziny mijały.

Po jakimś czasie, sama już nie wiem po jak długim, zaczęłam mieć skurcze. Bolesne, ale jeszcze do przeżycia. Za to, zauważyliśmy wtedy, że podczas skurczy, kiedy zmieniam pozycję - serce naszego synka zwalnia. Zaniepokoiło to wszystkich, natychmiast zorganizowano USG - przyjechała maszyna razem z panią ją obsługującą oraz, niestety, razem ze studentem-stażystą. To chyba był jedyny moment mojego pobytu w szpitalu, w którym człowiek popełnił błąd. Pani, która robiła mi USG była bardziej zainteresowana spodobaniem się studentowi, oraz zaimponowaniem mu, niż porządnym zajęciem się mną. USG zrobiła, flirtując cały czas i pokazując studentowi jak działa maszyna. Stwierdziła, że wszystko ok i wyjechała maszyną z naszej klitki prelabor. Nie było ok. Wróciła po pół godzinie, tym razem bez studenta, za to znowu z maszyną i powiedziała, lekko zaniepokojona, że maszyna pokazała, że coś jest nie tak z łożyskiem. Ale, że nie jest pewna i że może zrobić jeszcze raz. Z tym, że akurat miała być zmiana warty, więc stwierdziła, że pewnie wszystko jest ok, tylko maszyna popełniła błąd i w sumie, że przekaże to następnej osobie... no i nikt z maszyną do usg już do nas nie wrócił.

KTG było już włączone non stop, zapisywało każde uderzenie serca naszego maleństwa. Zauważyliśmy, że jego serduszko zwalnia za każdym razem kiedy zmieniam pozycję, chociażby delikatnie, więc od tej pory po prostu przestałam się ruszać, leżałam tylko pod lekkim kątem, prawie na lewym boku, ale jednak na plecach, bo tylko w tej pozycji serce było ok. Już wtedy przyszło nam do głowy, że być może łożysko zaczyna się odklejać?

Razem z nocną zmianą przyszła zmiana papieru w maszynie do ktg, bo po wydrukowaniu metrów (dosłownie) i zajęciu podłogi w połowie pokoju - papier po prostu się skończył. Bardzo chciało mi się pić, ale nie pozwolono mi ani jeść, ani pić - bo nikt wtedy jeszcze nie wiedział, czy urodzę naturalnie czy też będę miała cesarkę. Rozwarcie było na 2 centymetry, skurcze, podczas których robiłam wszystko, żeby się nie poruszyć, co kilka minut. Po jakimś czasie doktor, który był na nocnej zmianie zadecydował, że może powinnam spotkać się z zespołem, który wykonywał tej nocy cesarskie cięcia...

Zespół był super. Pani anestezjolog przypominała mi z wyglądu moją Przyjaciółkę, z tym, że jej kosmyki miały jaskrawo różowy odcień, a nie czerwony. Chirurg z nocnej zmiany okazał się być przyjacielem naszego pierwszego ginekologa i człowiekiem, który był nam polecany od samego początku. Także spotkanie z zespołem trochę mnie uspokoiło.

Fakt, że nie mogłam się ruszać, ani pić, ani jeść, ani spać - doprowadzał mnie do rozpaczy. Wiem, to brzmi jak nic takiego - ale utrzymanie tej samej pozycji przez kilka godzin to już (dla mnie) jest katorga, a co dopiero mówić o kilkunastu, czy też jak się okazało później - kilkudziesięciu!

Tej nocy nie podjęto decyzji o cesarce, skurcze jakby przycichły, czekaliśmy. Mój Francuz, cały czas przy mnie, solidarnie ze mną starał się nie spać, aczkolwiek był tak wykończony, że zdarzało mu się zdrzemnąć. Mi nie - ciśnieniomierz co 15 minut skutecznie mi to uniemożliwiał. I tak leżałam, leżałam, czekałam i czekałam i płakałam z niemocy. Moja Mama była tuż za drzwiami, ale nie mogła do nas wejść, nie do tej sali, prelabor. Podchodziła tylko do drzwi i dawała jedzenie dla mojego męża, a ja nawet nie mogłam jej zobaczyć! Ale pisałyśmy do siebie smsy, cały czas.

Kolejne godziny mijały, kolejne rolki papieru do KTG się kończyły (działało już non stop, co jakiś czas tylko ktoś przychodził sprawdzać). Po nocy, która wydawała się niekończąca przyszedł szary dzień. Rano rozwarcie wciąż tylko na 2 centymetry. Ktoś podjął decyzje o drugiej turze leku wywołującego poród, założono mi go... Po kilku godzinach zaczęłam mieć skurcze co 2 minuty. Wyłam z bólu, starając się jednocześnie nie ruszać, aczkolwiek były chwile, kiedy po prostu zwijałam się w kulkę, a wówczas serduszko mojego Małego Księcia drastycznie zwalniało. Minęło już ponad 30 godzin bez snu, bez picia, bez ruchu, byłam wykończona. Popołudniu zaczęły mi powoli odchodzić wody, doktor powiedziała, że może palcem dotknąć główki Małego Księcia - badania szyjki były bardzo bolesne. Rozwarcie jednak wciąż było za małe, raptem 2,5 centymetra, tymczasem czas mijał. Skurcze nasilały się w swojej intensywności, przewieziono mnie na salę porodową. Wieczorem dostałam znieczulenie (nie wiem jakie, do tego stopnia nie miałam głowy do tego wszystkiego - ale mogłam po nim ruszać nogami) - przed panikowałam strasznie, zwłaszcza, że do założenia wenflonu w to miejsce wygoniono z sali mojego męża - anestezjolog powiedziała, że mężczyźni mają tendencje do mdlenia jak widzą zakładanie, a one nie mają czasu tu się zajmować facetami, bo ciężarna jest najważniejsza. Na szczęście asystentka pani anestezjolog (inny zespół niż z poprzedniej nocy) była fantastyczna, cały czas do mnie mówiła (po angielsku). Wiedziała już, że mi akurat pomaga kiedy mam chociażby świadomość kontroli nad tym co się ze mną dzieje, więc opisywała mi co jest robione w danej chwili. Przeżyłam ;), aczkolwiek bałam się niesamowicie. Podczas wkłucia się udało mi się nie drgnąć nawet o milimetr, za co zostałam bardzo pochwalona ;).

Poczułam bardzo przyjemne zimno wzdłuż kręgosłupa i po chwili ból zaczął mijać. Ach, przynajmniej od bólu mogłam odpocząć, bo już byłam tak strasznie wszystkim zmęczona, że aż ciężko mi było uwierzyć, że wciąż trzymam się "na nogach". Przez godzinę, albo może półtorej? był spokój od bólu. Tuż przed podaniem znieczulenia założono mi do szyjki sondę, która miała za zadanie przekazywać informację o skurczach, skoro ja miałam ich nie czuć.

To był wyjątkowy tydzień w tym szpitalu - był nawał rodzących. Tego dnia kiedy zabrano mnie na dół - wszystkie sale były zajęte, rodzące wjeżdżały i wyjeżdżały w ogromnej liczbie. Tyle kobiet rodziło w tym tygodniu, iż na górze zabrakło dla wszystkich pokoi i zaczęto kłaść niektóre dziewczyny na oddziale ginekologicznym - ale o tym później.

Po około półtorej godzinie ból podczas skurczy zaczął wracać. Jednakże w tym samym momencie, w którym się na to poskarżyłam - przybiegła położna z innej sali, żeby zabrać moją panią doktor - zanikła akcja serca dziecka podczas porodu, konieczna była natychmiastowa cesarka. Zajęli się mną inni, między innymi student położnik. Tuż przed północą zaczęłam mieć wrażenie, że przeciekam jednak trochę bardziej niż powinnam, a kiedy poprosiłam Francuza o sprawdzenie, okazało się, że wyciekają ze mnie nie tylko wody płodowe, ale również krew. Student położnik, kiedy Francuz mu o tym powiedział, postanowił wyjąć moją sondę, żeby sprawdzić co się dzieje... i w momencie kiedy ją wyjął - krew była wszędzie, po prostu ze mnie chlusnęła. W sali wszyscy wpadli w panikę, usłyszałam tylko "décollement placentaire", zdążyłam tylko oddać telefon mężowi, podczas gdy anestezjolog zmieniała lek w moim wenflonie w kręgosłupie, przerzucili mnie na inne łóżko i błyskawicznie przewieziono mnie do sali operacyjnej.

Trzęsę się, jak o tym piszę ;). Wiem, że tyle historii było cięższych, straszniejszych - ale ta jest moja i miała na mnie ogromny wpływ. Cieszę się, że mogę odwrócić głowę i spojrzeć na śpiącego koło mnie Małego Księcia (który pewnie niedługo się obudzi, bo śpi już prawie dwie godziny, a to nie jest nawet typowa jego drzemkowa godzina!). 

Wszystko działo się tak błyskawicznie, że aż nie mogłam w to uwierzyć. Powtarzałam pytanie "what's happening", ale w tym momencie dla zespołu ważniejsze było, żeby ratować mnie i Małego Księcia i na razie nikt nie zawracał sobie głowy tym, żeby mi tłumaczyć ;). Zwłaszcza, że to były tylko minuty.

Sprawdziłam na wypisie ze szpitala, że podczas operacji miałam znieczulenie podpajęczynówkowe. Mogłam ruszać nogami, więc spięto mi je taśmą, rozłożono mi ręce i przypięto, więc czułam się trochę jak na krzyżu ;). Szczypano mnie w brzuch dopóki przestałam to czuć i wtedy zaczęto operację. To były zaledwie minuty, naprawdę, a wszystko było dla mnie tak abstrakcyjne! Asystentka anestezjolożki siedziała cały czas przy mojej głowie, głaskała mnie i mówiła do mnie. Była cudowna. Widziałam monitor pokazujący moje ciśnienie i pracę serca - o dziwo, ciśnienie było niższe niż przez dłuższy czas wcześniej - 140/90 przez większość operacji. Powtarzałam sobie w myślach "jestem Halnym, jestem Halnym"... To dlatego, że moja Mama mi powtarzała wcześniej, "pamiętaj, że jesteś silna, mocna, jesteś silna jak Halny!".

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że dokładnie w momencie, kiedy zabrano mnie na operację, a mój mąż został z mym telefonem w ręku - dostałam maila i na ekranie mojego telefonu wyświetliło się "Deleting avatar Diav" (powiadomienie z gry, w której się poznaliśmy z Francuzem). Powiedział, że nic w życiu nie przeraziło go tak bardzo jak ta moja operacja i ten mail, którego wtedy dostałam.

Drzwi do sali operacyjnej zamknęły się za nami dokładnie o 00:12 (Francuz zrobił zdjęcie), a Mały Książę urodził się dokładnie o 00:19, słyszałam jak to ogłaszają do zapisania. Nie słyszałam, żeby płakał, więc trochę się przestraszyłam, ale za chwilę przyniesiono mi go do pocałowania. W żółtej czapeczce, którą mam do tej pory i trzymam jak skarb. Dopiero po operacji dowiedziałam się, że w tak zwanym międzyczasie (czyli pomiędzy jego urodzeniem się a moim całusem) był ważony, mierzony, sprawdzano w jakim jest stanie. Dostał 9/10 punktów w skali Apgar w pierwszej minucie i 10 w piątej. Mojemu Francuzowi pozwolono przy tym być!!! A on od razu wyciągnął telefon i sfilmował pierwsze chwile Małego Księcia po tej stronie brzuszka. Do tej pory śmiejemy się z tego - bo nasz synek zaczął płakać dopiero wtedy jak zobaczył Tatusia hihihi... :)))


Następnie Tatusia wygoniono, Małego Księcia zabrano, a mnie jeszcze zszywano. Podczas całej operacji podawano mi też jakiś gaz - nie wiem co to było. Przez cały czas czułam się tak nierealnie - nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę!

Po operacji zawieziono mnie do sali pooperacyjnej, od razu dołączył do mnie mój Francuz. Oboje półprzytomni, ostatni raz spaliśmy w nocy z poniedziałku na wtorek, tymczasem już był czwartek! O dziwo, nic mnie nie bolało, kiedy pielęgniarki przychodziły zapytać się o ból w skali - zgodnie z prawdą odpowiadałam pomiędzy 0 a 2/3. Za to ciśnienie skoczyło mi pod sufit, zaczęto się o mnie wtedy poważnie martwić. W dalszym ciągu nie mogłam się ruszać, w dalszym ciągu cewnik, wenflon, elektrody i ciśnieniomierz, który ustawiony ponownie na co 15 minut tym razem co chwila wzbudzał alarm. Dostałam też tlen, bo spadła mi saturacja do 70. I zakaz picia/jedzenia w dalszym ciągu, bo co jeśli potrzebna będzie operacja jeszcze jedna... Mocno krwawiłam.

I marzyłam o herbacie. :)

Na początku zakładano, że na sali pooperacyjnej zostanę dwie do trzech godzin, czyli tak jak to zakłada norma - ale u mnie to się przeciągnęło mocno, bo udało mi się opuścić tę salę dopiero 43 godziny później, czyli w piątek wieczorem. Nie mogłam znieść tego, że w tym czasie do tej samej sali przywożono też inne mamy po cesarkach - przyjeżdżały ze swoimi dziećmi w małych łóżeczkach i wyjeżdżały dwie godziny później. Były beztroskie, szczęśliwe...

Kilka godzin po operacji przyszła do mnie położna, doradca laktacyjny. Zapytała się czy chcę karmić piersią, przytaknęłam i dostałam całą masę różnych ulotek, instrukcji jak odciągać mleko, maleńkie, sterylne strzykawki, do których miałam zbierać pierwsze krople, a na górze już na mnie czekał mój (na następne trzy miesiące) zestaw do odciągania mleka. Od razu zebrałam pierwsze krople i Francuz poszedł je zanieść Małemu Księciu. Mały Książę je pochłonął od razu (pozwolono Francuzowi mu podać je bezpośrednio, pomimo iż synek miał już założoną sondę do żołądka) i płaczem zażądał jeszcze.

Przed szóstą rano dostałam wzmocnioną dawkę leków na ciśnienie, w kroplówce - odrobinę spadło, więc o 6:30 zawieziono mnie, na łóżku, bez możliwości ruszania się wciąż, do NICU, gdzie mogłam przynajmniej zobaczyć mojego kochanego Lokisia.

W NICU było ciemno, w oknach były zasłonięte rolety, wszędzie pracowały różne maszyny, dookoła było pełno wyświetlaczy z całą masą różnych numerów i cztery (w sali Lokisia) inkubatorki. Dodatkowo mój Malutki Książę miał całą buzię zasłoniętą CPAPem, ponoć nie było dużej potrzeby, ale doktor zadecydował, że przez kilka godzin przyda się maleństwu wsparcie, bo jednak, niezależnie od ilości punktów w skali Apgar - urodził się ponad dwa miesiące za wcześnie. Pozwolono mi zrobić zdjęcie - to był jeden jedyny raz kiedy mogłam wjechać/wejść do NICU bez uprzedniego szorowania się alkoholem itd itp.


Dopiero teraz zauważyłam, iż na zdjęciu, w szybce inkubatorka, odbija się moje łóżko :).

Następnym razem zobaczyłam moje maleństwo dopiero w sobotę popołudniu/wieczorem.

Po krótkiej wizycie wróciłam na salę pooperacyjną. Wciąż nie pozwolono mi niczego zjeść, ani wypić, wciąż nie spałam... i, całkiem prozaicznie, przez brak możliwości ruchu - miałam od wtorkowego poranka nieumyte zęby, włosy itd. Czułam się z tym okropnie. Francuz był wyczerpany na maxa. Dwa razy zasnął na taborecie, siedząc koło mnie i dwa razy z tego taboretu spadł. Ale nic nie przebije tego, iż zasnął - idąc. Szedł od stołu do mojego łóżka i nagle widzę, że zamykają mu się oczy, a on leci na podłogę. Na szczęście nic się nie stało. Chciałam, żeby odpoczął, ale on chciał być ze mną w każdej sekundzie. Zostawił mnie jedynie na chwilę w piątek popołudniu - bo musiał pojechać zarejestrować naszego synka w urzędzie. Całe szczęście, że przez ten cały czas moja Mama czuwała nad nami tuż za drzwiami i dokarmiała mojego Francuza! Byłoby bardzo ciężko bez tego.

Nad ranem w czwartek chciano mi pobrać krew do badań - ale nie udało się. Moje żyły były już tak zmęczone, że z żadnej nie udało się pobrać krwi. Siedziało nade mną kilka pielęgniarek i kłuły mnie w różne miejsca, ale nic z tego nie wychodziło... Jednej z nich przyszło do głowy wkłuć mi się w tętnicę przy kciuku - to był koszmar! Bolało.... Ach, nawet nie mam słów jak bardzo! A i tak nie udało się pobrać krwi.

Te czterdzieści trzy godziny mocno mi się rozmywają, sama już nie wiem co było kiedy. Zbierałam mleczko do strzykawki, Francuz zanosił je Małemu Księciu, moje ciśnienie skakało jak głupie, pielęgniarki śmiały się uprzejmie, że moje dziecko ma lepszą saturację niż ja...

W piątek wieczorem stwierdzono, że niebezpieczeństwo minęło i zawieziono mnie na górę. Ach, jakże się cieszyłam widokiem swojskich (już) brzoskwiniowych korytarzy! Wciąż wiszących świątecznych ozdób i znajomych twarzy....! Ale cieszyłam się niedługo, bowiem okazało się, że jest tak dużo pacjentek na oddziale ciążowych, iż część trzeba było umieścić na oddziale ginekologicznym. Na oddziale ginekologicznym nie było jedynek, wszystkie pokoje były dwuosobowe. Umieszczono mnie w pokoju razem z młodą muzułmanką, świeżo upieczoną mamą bliźniaków-wcześniaków, z hipotrofią. I to była dla mnie, dla nas (mnie i Francuza) katastrofa. Wieczór, daleko od domu, oboje nie spaliśmy od czterech dni, padaliśmy na pyszczki... tymczasem w pokoju dwuosobowym Francuz nie mógł ze mną zostać. Nie wiedzieliśmy co zrobić - w końcu pielęgniarki przyprowadziły dla niego krzesło do spania, rozkładane, pod warunkiem, iż sąsiadka z łóżka obok zgodzi się, by mój mąż w pokoju został. Na szczęście się zgodziła. Zasunęliśmy zasłonę, oddaliśmy jej całkowitą władzę na pilotem do telewizora i chcieliśmy pójść spać. Poszliśmy z lekkim opóźnieniem, bo okazało się, że muszę jeszcze dostać leki na ciśnienie, kroplówkę z paracetamolem i zastrzyki przeciwzakrzepowe... (brr). Ale zdjęto mi ciśnieniomierz, elektrody - chociaż jeszcze nie mogłam wstawać, ani się za bardzo ruszać - przynajmniej mogłam SPAĆ. Francuz również przyniósł mi w jakimś pudełeczku wodę i odnalazł moją szczoteczkę do zębów - więc poczułam się (fizycznie) o niebo lepiej. Psychicznie byłam wrakiem.

W sobotę rano sytuację odkrył mąż sąsiadki  muzułmanki i wyraził bardzo zdecydowany sprzeciw na pobyt mojego męża w pokoju. Ba, zażądał, by mąż wychodził za każdym razem kiedy jego żona wstawała do łazienki czy też jadła, lub odciągała mleko (mimo, iż zasłona pomiędzy łóżkami była zasłonięta). Sam za to nie odczuwał żadnego wstydu gapiąc się na mnie. Byliśmy w kropce, Francuz nie chciał mnie zostawić, ja nie chciałam zostać sama. Na szczęście, w szpitalu byłam tak długo, że położne z patologii ciąży zdążyły mnie poznać i polubić i jakimś cudem, cudem! Tylko dlatego, że ich kierowniczka była akurat na urlopie, udało im się i znalazły dla mnie pokój. Ba, nawet im się udało przeprowadzić mnie do "mojego" pokoju, tego, w którym byłam na samym początku. Przewiozły mnie, w końcu wyjęły mi cewnik, a następnie zaczęła się pionizacja, uczenie mojego męża jak ma się mną zajmować, jak pomagać się myć, itd itp :). Jeszcze tego samego dnia wieczorem (sobota) wreszcie zobaczyłam ponownie mojego ukochanego Małego Księcia! Tym razem przyjechałam do niego na fotelu (wciąż z kroplówką) i pozwolono mi go kangurować! I spróbować nakarmić.  I zrobiono mi z nim zdjęcie :).

Ach, no właśnie, kompletnie bym zapomniała - a to takie było dla mnie wówczas ważne - pielęgniarki Lokisia z NICU codziennie robiły mu zdjęcia, czasami nawet kilka i przynosiły je do mnie na górę (NICU znajduje się koło porodówki, z oczywistych względów). Spałam z tymi zdjęciami i miałam je cały czas przy sobie.




W pokoju czekała też na mnie pompa firmy Medela Syphony - szpital dał mi ją na trzy miesiące, zapewniając równocześnie zapas akcesoriów na te trzy miesiące oraz wachlarz nakładek w każdym chyba rozmiarze :).

O, taka:


Kiedy potem zobaczyłam jej cenę na Amazonie to myślałam, że padnę, ponad 2000 dolarów... Wow.

Następne dni upływały bardzo monotonnie, odciąganie mleka, leki co kilka godzin, kroplówki, próby pobierania krwi co rano, ciśnienie badane co kilka godzin, w międzyczasie wizyty w NICU, kangurowanie... wizyty mojej Mamy w szpitalu i....
...
...
depresja. Nie potrafiłam wrócić do realnego świata, cały czas miałam wrażenie, że oglądam film z moim udziałem. Płakałam - bardzo dużo. Nie potrafiłam sobie poradzić z całą sytuacją. Jak tylko Francuz wspomniał położnej, że chyba mam depresję - w trybie natychmiastowym (dosłownie! była u mnie zaledwie dziesięć minut później) ściągnięto do mnie psychiatrę/psychologa. Czy mi to pomogło? Może w pewnym sensie tak, bo pewne rzeczy powiedziałam głośno. Wciąż czułam się abstrakcyjnie, ale odrobinę lepiej.

Tak naprawdę jednak depresja mi minęła dopiero jak Mały Książę skończył dziewięć miesięcy, o ile dobrze pamiętam.

Pożytek z pani psychiatry był za to bardzo duży w kwestii mojego męża, bowiem okazało się, że po urodzeniu się wcześniaka - mężowi, ze względu na stres towarzyszący wszystkim wydarzeniom, należy się dodatkowe zwolnienie, dzięki czemu mógł być ze mną dłużej w domu niż tylko podczas urlopu tacierzyńskiego. :)

We wtorek w końcu wyjęto mi wenflon! I mogłam zdecydowanie pewniej przytulić Małego Księcia.



W środę rano zdjęto mi szwy i z całą masą zaleceń wysłano mnie do domu. Oprócz zaleceń dostałam też kolejne różowe pudełko, ale o nich napiszę innym razem :). Wiem, że w Polsce też są, ciekawe czy bardzo się różnią zawartością? :)

W następnych częściach Naszej Historii mam zamiar opisać Lokisiowy pobyt w NICU w Nicei, a potem miesiąc, który spędził na neonatologii w Cannes :).

Ciężko mi było to wszystko opisać - ale przyznam, że teraz, kiedy kończę ten wpis - jest mi dużo lżej. Już się nie trzęsę :).

2 comments:

  1. Ostatnio mama donoszonych dzieci napisała mi (w dobrej wierze), że może powinnam już zapomnieć o tych lękach i troskach. Pisałaś ten post ponad rok po porodzie, a człowiek może odnieść wrażenie, że to wszystko u Ciebie świeże jakby wydarzyło się wczoraj. Dobrze, że opisanie tego wszystkiego przyniosło Ci ulgę.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Podejrzewam, że dla większości z nas, mam wcześniaków, te okołoporodowe przeżycia nie odejdą w niepamięć przez długi długi czas... :). Przez jakiś czas byłam członkiem angielskiej grupy dla rodziców wcześniaków - tam były nie tylko "świeże" mamy, ale również takie z dorosłymi dziećmi, które wciąż borykają się z przeszłością :).

      Delete